czwartek, 15 czerwca 2017

Wystawa "Moja historia fotografii"

     Wystawa "Moja historia fotografii" to nasze wspólne dzieło. Nasze czyli moje oraz prowadzącego mój blog, mojego syna Wiktora. Robi to tak dobrze, że jego praca wzbudziła zainteresowanie poetki, purystki językowej oraz dyrektor Centrum Edukacji Olimpijskiej w jednym, pani Katarzyny Deberny. To ona zaproponowała, że skoro na podstawie komiksu można nakręcić film, to dlaczego nie spróbować z blogu zrobić wystawę. Z pomocą mojego przyjaciela, również świetnego fotografa Jacka Kucharczyka, który zajął się przygotowaniami od strony graficznej, udało się. 
     Ekspozycja zawisła przed tegorocznym "Piknikiem Olimpijskim", więc liczni medaliści olimpijscy, którzy brali w nim udział mieli szansę ją zobaczyć. Pomysł wystawy polegał na tym, że zaprezentowany zbiór fotoreportaży uzupełniony był tekstami z bloga. Pokazałem szesnaście z ponad pięćdziesięciu historii, które przydarzyły mi się w czasie mojej pracy dziennikarskiej. 
     Rozpoczynam rokiem 1967, w którym to zespół The Rolling Stones dał koncert w warszawskiej Sali Kongresowej. Kończę na roku 1988 historią "Droga mleczna", w której ukazuję etapy jakie przebywa mleko, od krowy po sklepową półkę. Pokazuję komiczność czasów, w których przyszło nam wówczas żyć, a co uznawaliśmy za normalność. Dopiero z dystansu mijających lat można ocenić surrealizm tamtego okresu. Mówiło się, że byliśmy krajem biedy i transparentów czyli ogólnej szczęśliwości. Za taki raj, jeśli mogę prosić, to dziękuję.       

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Wawrzyny Olimpijskie

     W ubiegły wtorek zadzwonił do mnie kolega ze Stanów Zjednoczonych, Ryszard Katus. Tak proszę Państwa, to ten sam Rysiek Katus, który przywiózł nam z Monachium wielką niespodziankę w postaci medalu olimpijskiego wywalczonego w dziesięcioboju. Wracając do teraźniejszości, Los Angeles leży kawał drogi od Warszawy, a on wie o wiele lepiej co się dzieje w polskim sporcie, niż ja tu na miejscu. 
     W dniu, gdy wykonał telefon, rozdane zostały Wawrzyny Olimpijskie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Ten dwunastocentymetrowy medal, przyznawany jest co kilka lat w drodze konkursu, twórcom, za pracę o tematyce sportowej. Istnieje podział na dyscypliny sztuki, od malarstwa, poprzez architekturę, literaturę, muzykę, a skończywszy na fotografii.
     Podczas rozmowy z Ryśkiem, odniosłem wrażenie, że ma żal do organizatorów, że nie przyznali mi tego zaszczytnego wyróżnienia  Uspokoiłem go mówiąc, że jury nikomu nie przyznaje Wawrzynów na piękne oczy. Trzeba najpierw dać im szansę nadsyłając prace. A żeby całkowicie uspokoić mojego przyjaciela, odparłem, że jestem laureatem czterech Wawrzynów Olimpijskich, dwóch srebrnych i dwóch wyróżnień i to w czasach, gdy nie było podziału na gatunki sztuki, a więc rywalizowałem z malarzami, pisarzami, kompozytorami, architektami itp. I jakoś się udawało. Na dowód prezentuję Państwu fotografię, na której moja skromna osoba wraz z legendą dziennikarstwa sportowego Bogdanem Tuszyński, przyjmujemy gratulacje od pisarza Andrzeja Ziemilskiego. 
     W tym roku z przyjemnością obejrzałem, jak nagrodę za całokształt pracy twórczej odebrał profesor Wojciech Zabłocki. Znakomity szermierz z okresu świetności tej dyscypliny, a także propagator sztuki w świecie sportu i sportu w ogóle. To on jest twórcą kompleksu sportowego w syryjskim Damaszku. Na pewno jest mu przykro, gdy zdaje sobie sprawę, że na skutek obecnych działań wojennych w tamtym kraju, z jego dzieła niewiele zostało.
     W dziedzinie rzeźby Wawrzyn odebrał profesor Adam Myjak, a w dziedzinie literatury, nagroda przyznana została m.in. profesorowi Henrykowi Sozańskiemu, byłemu rektorowi AWF, najpiękniej pokonującemu poprzeczkę skoczkowi jakiego znam. W mojej specjalizacji, Złoty Wawrzyn trafił w ręce Kuby Atysa, według mnie najzdolniejszego fotoreportera młodego pokolenia.
     Mam nadzieję, że Ryśkowi Katusowi wyjaśniłem zawiłości przyznawania Wawrzynów, a on je zrozumiał, bo nie będę dwa razy powtarzać. A wszystkie osoby, zainteresowane, które z moich zdjęć zostały nagrodzone Wawrzynami w poszczególnych latach, wystarczy, że kliknął w ten link, aby się tego dowiedzieć.

                                                          www.fotofidus.pl

 
    

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Nowy wunderteam?

     Sezon sportów zimowych i halowych dobiegł końca. W powietrzu czuć wiosnę, a ja z ciekawością oczekuję wieści, czym nasi herosi zaskoczą nas latem, sprawiając nam kolejny raz w tym roku niesamowitą frajdę, porównywalną do tej, jaką w zimowe wieczory dawali nam skoczkowie narciarscy. 
     Już w pierwszy weekend marca, nasi narciarscy szybownicy sięgnęli po drużynowy tytuł Mistrzów Świata, wygrywając w Lahti. Miejscowość dla nas nie bez znaczenia, bo to tam, w 1938 roku, Stanisław Marusarz został wicemistrzem świata w skokach indywidualnych. 
     Ale powróćmy do teraźniejszości. Popisy Piotra Żyły i Kamila Stocha w Konkursie Czterech Skoczni, medal Żyły na Mistrzostwach Świata oraz drugie miejsce Stocha w rywalizacji o miano najlepszego skoczka sezonu 2016/2017 to osiągnięcia, za które należą się niskie ukłony naszym zawodnikom. Wisienką na torcie było zdobycie po raz pierwszy w historii Kryształowej Kuli za osiągnięcia drużynowe w całym sezonie. Chłopcy przyzwyczaili nas do tego, że ciągle wygrywają i aby w takiej formie dotrwali aż do przyszłorocznych zimowych Igrzysk.
     Natomiast miłym zaskoczeniem okazał się start lekkoatletów na halowych Mistrzostwach Europy w Belgradzie. Z takim workiem medali, z takiej rangi zawodów, nie wracali od dawna. Nastała euforia, zaczęto krzyczeć o nowym wunderteamie. Z tą radością, jednak jeszcze bym się wstrzymał do letnich Mistrzostw Świata w Londynie. Pamiętajmy, że do składu dojdzie wtedy fantastyczna Anita Włodarczyk, niezawodna na takich imprezach młociarka; dyskobol Piotr Małachowski i "przedłużona" sprinterka Joanna Jóźwik. 
     Ale wróćmy jeszcze do tego co wydarzyło się w Belgradzie. Przez wiele lat mówiono, że halowe Mistrzostwa Europy to impreza mało znacząca, a żadna z wielkich gwiazd poważnie jej nie tratuje. Tegoroczna impreza dała temu kłam. Z drobnymi wyjątkami, na stracie zameldowali się wszyscy najlepsi, a bywało tak, że rywalizowali ze sobą niedawna juniorka z uznaną gwiazdą, która mogłaby być jej rodzicielką. 
     Lubię oglądać zmagania lekkoatletów walczących o medale, gdzie nie liczy się wynik, tylko zajęte miejsce. Jak na dłoni widać inteligencję i cwaniactwo sportowe, "zagrywki pokerowe" bardzo podnoszące atrakcyjność i atmosferę zawodów. W przeciwieństwie do coraz nudniejszych i przewidywalnych, preparowanych wyników na zawodach Diamentowej Ligii, imprezy rangi mistrzowskiej są pełne niespodzianek. Oglądając zmagania naszych sportowców w Belgradzie, przecierałem oczy ze zdumienia, a duma tak mnie rozpierała, że nie mogłem wstać z obszernego fotela.
     Największe wrażenie zrobili na mnie młodzian Konrad Bukowiecki, odpychający od siebie kulę na niebotyczną odległość 21,97 m., oraz zawodnik o fryzurze niemowlaka i dziecięcym usposobieniu, który pomimo sprzeczności losu, targany kontuzjami, po mistrzowsku rozegrał konkurs skoków wzwyż, wspinając się na najwyższy stopień podium. Zdjęcie Sylwestra Bednarka zamieszczam poniżej. 
     Wyrazy uznania należą się także pięknej i mądrej Annie Jagaciak-Michalskiej, która dwukrotnie w eliminacjach i finale trójskoku, przekroczyła granicę 14 metrów, bijąc przy tym własny rekord i ocierając się o krajowy oraz obdarzonemu świetnymi warunkami fizycznymi, młodemu skoczkowi w dal Tomaszowi Jaszczukowi, stabilizującemu się na granicy ośmiu metrów. Stamtąd już niedaleko do dziewięciu metrów, czego jemu i sobie serdecznie życzę.
     A za najlepszy duet sprawozdawców lekkoatletycznych, uważam ten, tworzony przez Artura Partykę i Marka Plawgo.

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 20 marca 2017

Polska gwiazda NBA

     Młodsi czytelnicy mojego bloga znają Marcina Gortata przede wszystkim z jego występów w amerykańskiej lidze koszykarskiej NBA. Jest jak do tej pory jedynym Polakiem, który tam zaistniał i do tego całkiem nieźle sobie radzi, zdobywając kolejne punkty dla drużyny Washington Wizards. Starsi czytelnicy bloga wiedzą, że Marcin smykałkę do sportu odziedziczył po swoim ojcu Januszu, który jako pięściarz wagi półciężkiej, dwukrotnie zdobywał medale na Igrzyskach Olimpijskich. Marcin, z dumą nosi na lewej piersi tatuaż z podobizną ojca. 
     Ja, naszego koszykarza, oprócz świetnej gry, cenię za to, że nie odciął się od swojej polskości. W ramach Polskiej Nocy Dziedzictwa, którą zorganizował w waszyngtońskiej hali sportowej, przypominał o zasługach polskich kombatantów, a zgromadzonym, czas umilał występ polskich cheerleaderek, które swoimi umiejętnościami, nie ustępują koleżankom zza oceanu. 
     Podczas jednego z pobytów w kraju, przekazał warszawskiemu Muzeum Sportu i Turystyki parę butów, w których rozgrywał mecze na amerykańskim parkiecie. Obuwie udekorował swoim podpisem. 
     Marcin ujął mnie również tym, że poprzez swoją fundację objął opieką najmłodszych adeptów kosza. On i jego ludzie organizują zgrupowania, podczas których zapoznają dzieci z tajnikami tej dyscypliny. Robi to z zaangażowaniem i nie odpuszcza ani maluchom ani sobie, co mogą Państwo zobaczyć w fotoreportażu zamieszczonym w mojej galerii na Facebooku.
     Jest to akcja niezwykle potrzebna, gdyż fotografując przez wiele lat koszykarzy, zaobserwowałem, że w naszych drużynach klubowych coraz mniej w podstawowych składach wychodzi Polaków. Są drużyny, w składach których, nie dopatrzysz się ani jednego, co później przekłada się na poziom naszej reprezentacji. 
     I choć samym Marcinem szczytów nie zdobędziemy, to być może z jego pasji, narodzi się rzesza następców, czego sobie i Państwu życzę z całego serca.

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 6 marca 2017

Setny medal olimpijski

     W historii mieliśmy kilku wybitnych zawodników skoków narciarskich, potrafiących latać wysoko i daleko. Bronisław Czech, przed wojną był wielokrotnym mistrzem Polski. W czasie okupacji niemieckiej włączył się w działalność konspiracyjną, co przypłacił życiem. Po wojnie, na jego cześć zaczęto organizować Memoriał jego imienia, na który zjeżdżała czołówka światowych skoczków.
     Druga legendą od wysokich skoków był Stanisław Marusarz, wicemistrz świata w narciarstwie klasycznym z 1938 roku. Krążyła opowieść, że w czasie konkursu na Dużej Krokwi, odbił się tak mocno, że frunął ponad skocznią, przeleciał Zakopane, a gdy zbliżał się do Nowego Targu, dostał tak silny podmuch wiatru w twarz, że wylądował na 54 metrze.
     Na następna gwiazdę światowego formatu musieliśmy poczekać do 1972 roku, kiedy to odbyły się zimowe Igrzyska Olimpijskie w Sapporo. Tam, Wojciech Fortuna, chłopak z Zakopanego, brawurowym skokiem wywalczył złoto. Mieliśmy podwójne powody do szczęścia, gdyż  pierwszy złoty medal zimowych Igrzysk, był jednocześnie setnym medalem zdobytym przez polskiego reprezentanta. Zapanowała euforia. Były radosne powitania, spotkania, kwiaty i nagroda finansowa w wysokości 150 dolarów, której połowę opodatkował działacz sportowy.
     Zwycięski skok poddawano gruntownej analizie. Mówiono, że gdyby pociągnął w powietrzu trochę dłużej, to zleciałby na twarz, złamał kręgosłup, skończyłby na wózku lub w najlepszym przypadku spędziłby wiele miesięcy w gipsie. Oczywiście wszyscy mu życzyli długich i udanych skoków, ale na wszelki wypadek... I ten wszelki wypadek, te chwile zwątpienia, ten zdrowy rozsądek na skoczni przekłada się na kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów.
     Przez kolejne lata, Wojtek był w czołówce światowej, był atrakcją zawodów, ale zauważyłem, że chyba uwierzył w analizy ekspertów. Stracił pewność siebie, co chyba nieźle oddaje zdjęcie zamieszczone poniżej. Na kolejnych zimowych Igrzyskach nie zdobył oczekiwanego medalu.
     Ostatnio spotkaliśmy się w Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie, gdzie dumnie wisi jego medal, przekazany tam przez firmę odzieżową 4F. Wojtek, podobnie jak Otylia Jędrzejczak, zlicytował swoje najważniejsze trofeum, a całkowity dochód ze sprzedaży przekazał na leczenie dwójki sportowców, którzy ulegli urazom kręgosłupa. Ryszard Parulski, pomysłodawca i realizator tzw. Złotego Kręgu na warszawskiej AWF, upamiętniającego najwybitniejszych ludzi polskiego sportu, w 2015 roku włączył do niego nazwisko Fortuna.
     Wojtek jest obecnie kustoszem Muzeum Sportów Zimowych w Zakopanem, gdzie opowiada tak pięknie, że sam Sabała, legendarny tatrzański przewodnik, byłby z niego dumny. Tylko nie wiem czy gra na gęślach. Jak znajdę chwilę wolnego czasu, wybiorę się powspominać dawne dzieje, przy słynnej herbatce z cytryną.  

                                                           www.fotofidus.pl

poniedziałek, 27 lutego 2017

Pomyłka

     Oskar Berezowski, dziennikarz "Życia Warszawy", pisał dla tej gazety artykuły o tematyce pływackiej.  Jego ulubienicą była oczywiście Otylia Jędrzejczak, której poświęcił wiele publikacji. To od niego dowiedziałem się, że obok nazwiska czy wyniku, sportowiec posiada również wartość marketingową.
     Pewnego razu, Oskar poprosił mnie o zilustrowanie jego materiału fotografią Otylii, najlepiej z Igrzysk Olimpijskich w Atenach. Przeszukałem negatywy i odnalazłem zdjęcie ze startu. Wraz z redakcyjnym grafikiem komputerowym, pialiśmy z zachwytu nad urodą Otylii, choć była w czepku i okularach. Zdjęcie poszło do druku. 
     Rano skoro świt dzwoni Oskar, z pytaniem, czy to aby na pewno Otylia. Lekko zdziwiony, odparłem, że kto inny kto mógłby być tak piękny, jak nie ona. "To Paweł Korzeniowski" - odpowiedział zdenerwowany głos w słuchawce. Zakłopotany, spytałem po czym tak wnioskuje. "Po genitaliach" - usłyszałem w odpowiedzi. Przeprosiłem, twierdząc że nie jestem wielbicielem męskich genitaliów. Na szczęście w redakcji był spokój. Pomyłki się zdarzają.   
    Otylia ma nie tylko złoty medal Igrzysk Olimpijskich, ale też i złote serce. Swoje najważniejsze odznaczenie, o jakim marzy każdy sportowiec, przekazała na licytację, z której pieniądze zostały przeznaczone na leczenie dzieci chorych na białaczkę. Polska Mennica poruszona zachowaniem naszej mistrzyni, zrobiła dla niej kopię medalu, która w 80% jest wykonana ze złota. Na co dzień, możemy ją zobaczyć jako eksponat w Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie.    

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 20 lutego 2017

Strzał w dziesiątkę

     Renata Mauer-Różańska to dwukrotna mistrzyni olimpijska. W 1996 roku, podczas Igrzysk w Atlancie zdobyła złoty medal w konkurencji - karabin pneumatyczny, a cztery lata później w Sydney w konkurencji - karabin sportowy. To właśnie w Australii wykonałem prezentowane poniżej zdjęcie. 
     Ta niepozorna blondynka, z włosami upiętymi w koński ogon, wesołych oczach i sokolim wzroku, jest obecnie wykładowcą na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Aby mogła uatrakcyjnić swoje wykłady ilustracjami, podarowałem jej kilka zdjęć naszych wybitnych sportowców.
     W podzięce otrzymałem tarczę z autografem, którą mogą Państwo zobaczyć poniżej. Ma ona wymiary 30,5 mm x 45,5 mm, a w środku znajduje się niewiele większy od główki szpilki punkcik, o średnicy 0,5 mm. Po oddaniu strzałów do takiej tarczy, Renata zdobyła swój pierwszy złoty medal igrzysk olimpijskich. Podarowany mi egzemplarz również jest przestrzelony. Pełen podziwu spytałem czy to jej dzieło. Odparła twierdząco, dodając, że w tej dziurce jest jej dziesięć strzałów. Zbaraniałem. Są dyscypliny sportu, w których o sukcesie decydują części milimetra.


                                                          www.fotofidus.pl