poniedziałek, 27 lutego 2017

Pomyłka

     Oskar Berezowski, dziennikarz "Życia Warszawy", pisał dla tej gazety artykuły o tematyce pływackiej.  Jego ulubienicą była oczywiście Otylia Jędrzejczak, której poświęcił wiele publikacji. To od niego dowiedziałem się, że obok nazwiska czy wyniku, sportowiec posiada również wartość marketingową.
     Pewnego razu, Oskar poprosił mnie o zilustrowanie jego materiału fotografią Otylii, najlepiej z Igrzysk Olimpijskich w Atenach. Przeszukałem negatywy i odnalazłem zdjęcie ze startu. Wraz z redakcyjnym grafikiem komputerowym, pialiśmy z zachwytu nad urodą Otylii, choć była w czepku i okularach. Zdjęcie poszło do druku. 
     Rano skoro świt dzwoni Oskar, z pytaniem, czy to aby na pewno Otylia. Lekko zdziwiony, odparłem, że kto inny kto mógłby być tak piękny, jak nie ona. "To Paweł Korzeniowski" - odpowiedział zdenerwowany głos w słuchawce. Zakłopotany, spytałem po czym tak wnioskuje. "Po genitaliach" - usłyszałem w odpowiedzi. Przeprosiłem, twierdząc że nie jestem wielbicielem męskich genitaliów. Na szczęście w redakcji był spokój. Pomyłki się zdarzają.   
    Otylia ma nie tylko złoty medal Igrzysk Olimpijskich, ale też i złote serce. Swoje najważniejsze odznaczenie, o jakim marzy każdy sportowiec, przekazała na licytację, z której pieniądze zostały przeznaczone na leczenie dzieci chorych na białaczkę. Polska Mennica poruszona zachowaniem naszej mistrzyni, zrobiła dla niej kopię medalu, która w 80% jest wykonana ze złota. Na co dzień, możemy ją zobaczyć jako eksponat w Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie.    

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 20 lutego 2017

Strzał w dziesiątkę

     Renata Mauer-Różańska to dwukrotna mistrzyni olimpijska. W 1996 roku, podczas Igrzysk w Atlancie zdobyła złoty medal w konkurencji - karabin pneumatyczny, a cztery lata później w Sydney w konkurencji - karabin sportowy. To właśnie w Australii wykonałem prezentowane poniżej zdjęcie. 
     Ta niepozorna blondynka, z włosami upiętymi w koński ogon, wesołych oczach i sokolim wzroku, jest obecnie wykładowcą na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Aby mogła uatrakcyjnić swoje wykłady ilustracjami, podarowałem jej kilka zdjęć naszych wybitnych sportowców.
     W podzięce otrzymałem tarczę z autografem, którą mogą Państwo zobaczyć poniżej. Ma ona wymiary 30,5 mm x 45,5 mm, a w środku znajduje się niewiele większy od główki szpilki punkcik, o średnicy 0,5 mm. Po oddaniu strzałów do takiej tarczy, Renata zdobyła swój pierwszy złoty medal igrzysk olimpijskich. Podarowany mi egzemplarz również jest przestrzelony. Pełen podziwu spytałem czy to jej dzieło. Odparła twierdząco, dodając, że w tej dziurce jest jej dziesięć strzałów. Zbaraniałem. Są dyscypliny sportu, w których o sukcesie decydują części milimetra.


                                                          www.fotofidus.pl


poniedziałek, 13 lutego 2017

Ferie zimowe

     W 1988 roku, ferie zimowe spędziliśmy w leżącej na obrzeżach Parku Roztoczańskiego wsi Lasowe. Wybraliśmy się tam ogólnodostępnym środkiem lokomocji czyli PKP. Wielokrotnie zjeździłem nasz piękny kraj wszerz i wzdłuż, ale takiej podróży jeszcze nie przeżyłem. Był to prawdziwy koszmar. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że w dziedzinie komunikacji, wszystko co leży na wschód od Wisły to inny świat - trzeci świat.
     W Krasnobrodzie, ze stacji kolejowej odebrał nas Paweł Słomczyński, przyjaciel na którego zaproszenie pojawiliśmy się w tamtych okolicach. Do wsi Lasowe dojechaliśmy w porze obiadowej. Do sklepu było daleko, więc Małgosia, pani domu, zarządziła wyprawę do lasu, byśmy przynieśli coś na obiad. Była połowa lutego, śnieg po kolana i nikt już od miesięcy nie zbierał runa leśnego, pomyślałem więc, że idziemy chyba upolować jakieś dzikie zwierzę. Wielkie było moje zdziwienie, gdy Paweł dopadł zwalone drzewo, z którego odłupał jakieś grzyby, mówiąc, że to będzie nasz obiad. Myślałem, że to żart. Małgosia przygotowała je a la kotlet schabowy otoczony w panierce. Te grzyby nazywają się boczniaki i do tej pory czegoś tak pysznego nie jadłem.
     Po obiedzie poszliśmy odwiedzić starych znajomych. Mieszkańcy mili, skromni, weseli. Nikomu nie przelewało się w tym czasie, ale godnie nas ugościli. W okresie zimowym, świetnie potrafili sobie zorganizować życie towarzyskie. Na potańcówki do remizy, przybywali mieszkańcy okolicznych wiosek. Stoły gościnne zapełniono czym kto co miał. 
     Na zabawie, z której zdjęcia pokazuję w mojej galerii na Facebooku, wirowało wielu, silnych jak tury, młodzieńców. W półmrocznej sali, przy świetle 40W żarówek, które na zdjęciach świecą jak reflektory, zalotnicy poznawali swoich przyszłych współmałżonków. Ich dzieci, obecnie już dorosłe pokolenie, po studiach i świetnie posługujące się komputerem, śledzą moje publikacje, rozpoznając na nich swoich członków rodziny.

                                                          www.fotofidus.pl
        

poniedziałek, 6 lutego 2017

Zima zła

     Odzwyczailiśmy się od srogich zim, które w ostatnich latach nie trwają, a raczej nas zaskakują. Najczęściej robią to w piątkowy wieczór, płatając figla służbom porządkowym. Atak zimy trwa do środy, a zalegającego śniegu nikt nie sprząta bo szkoda pieniędzy. W końcu sam się rozpuści.
     Najsurowsza zima jaką pamiętam była w 1979 roku. W galerii na Facebooku, prezentuję fotografie wykonane w centrum Warszawy. Dolegliwa była nie tyle obfitość śniegu, co czas jego zalegania. Po tygodniu przypominał sterty czarnego węgla. A że cała gospodarka w tamtym okresie opierała się na cynie, "na cynie społecznym", to z pobliskich biur wyciągano urzędników do odśnieżania ulic. 
     I ja odczułem skutki tej zimy na własnej skórze, a najsurowiej podczas powrotu z Zakopanego z "Memoriału Czecha i Marusarzówny" w skokach narciarskich. Razem z kolegą fotografem, zaopatrzyliśmy się w bilety na nocny pociąg do Warszawy. Na wszelki wypadek kupiliśmy miejscówki w wagonie sypialnym drugiej klasy. Przedział dzieliliśmy z gościem, grzecznie mówiąc, dość korpulentnym, zaopatrzonym w obszerną siatkę z prowiantem na drogę. My, wychodząc z założenia, że w nocy się śpi, a nie je, nie zaopatrzyliśmy się w wałówkę. I to był nasz błąd. Gdy tylko pociąg ruszył, nasz współlokator zaczął pochłaniać zawartość torby. Robił to tak głośno, że nie mogliśmy zasnąć, a do tego mlaskał tak apetycznie, że w końcu zaczęła nam lecieć ślinka.
     W tym momencie nastąpił kolejny atak zimy, a obfitość opadów śniegu uniemożliwiła nam dalszą podróż. Utknęliśmy w szczerym polu, gdzieś między Radomiem a Czachówkiem, a nasz sąsiad pochłaniał kolejne dobra konsumpcyjne. Marzyliśmy, żeby zaproponował nam chociaż jedną kanapkę na pół. Mój kolega, jako stary harcerz, zasugerował byśmy do czasu nadejścia ratunku opatulili się w koc i leżeli w bezruchu, nie tracąc cennych kalorii. Około południa rozeszła się wiadomość, że mieszkańcy pobliskich domów przyszykowali dla nieszczęsnych podróżnych gorącą strawę, na którą serdecznie zapraszają. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy naszego współlokatora próbującego dostać się bez kolejki, po posiłek. Gorący kapuśniaczek nigdy nie smakował nam tak dobrze. Podróż z Krakowa do Warszawy, która zazwyczaj trwała kilka godzin, tym razem zajęła nam trzydzieści sześć.

                                                          www.fotofidus.pl