poniedziałek, 27 czerwca 2016

Osobista Historia Fotografii - część 5

     Na Legii linię boiska przez lata wyznaczał przemiły Gienio "Alpaga". To przezwisko przylgnęło do niego ponieważ podobnie jak ja był abstynentem. Z tego powodu szybko się polubiliśmy. Pieczołowicie znaczył białe linie na zielonej murawie, ale bywały sytuacje, że w przeddzień meczu spadł obfity śnieg, którego nie dało się usunąć, a do rozgrywki musiało dojść. Wtedy Gienio czynił swoją powinność znacząc czarne linie na białej powierzchni. Zawodnikom grało się miło, upadki były bezbolesne, a interwencje bramkarzy efektowne. Gorzej było, gdy w czasie zawodów zaskoczyła Nas zawierucha śnieżna. Kibice niewiele widzieli, zawodnicy na boisku nie rozpoznawali się, ale za to zdjęcia były wyborne. Obecnie, gdy płyty są podgrzewane, mają zainstalowane zraszacze wodne, a boisko kryte jest dachem, jedynym utrudnieniem przy robieniu zdjęć pozostaje deszcz. 
     Zapoczątkowałem cykl "Osobistej Historii Fotografii", aby poprzez Swoje wspomnienia, zaprezentować jak długą drogę przeszła fotografia, aby znaleźć się w obecnym miejscu. Jak każda dziedzina i ta na pewno będzie się jeszcze dalej rozwijać, a niezmienne jedynie pozostanie to, że palec spustu migawki jest przedłużeniem głowy. Nie zamierzam też pisać, że "za moich czasów" ponieważ bez względu na warunki liczy się efekt. Gdyby Michał Anioł żył, nikt by się go nie pytał czy Dawida wyrzeźbił dłutem z węglikiem spiekanym czy dłutem przemysłowym, zakładając, że boski Leonardo wymyśliłby takie narzędzia. Ważne, że stworzył dzieło, które zachwyca po dziś dzień. Ja w pokorze prezentuję to co udało mi się uwiecznić na kliszach, nie oceniając przy tym innych i im nie zazdroszcząc.
     Cykl chciałbym zakończyć krótką historią o tym, jak pierwszy raz fotografowałem jednego z najwybitniejszych zawodników Euro 2016. W 2007 roku, kolega redakcyjny z "Życia Warszawy" Krzysztof Srogosz, zaprosił mnie na mecz piłkarski klubu "Znicz" Pruszków. Lubiłem jeździć do tego miasteczka, ponieważ przez lata robiłem tam zdjęcia słynnym koszykarzom. Obok hali znajdowało się niepozorne boisko piłkarskie. Koszykarze grali, a trybun wzdłuż boiska przybywało, aż w końcu zasłoniły murawę. I na taki obiekt zaprosił mnie pan redaktor. Mecz jak mecz, chłopcy biegali w jedną lub w drugą stronę, bramki padały, było wesoło. W przerwie przybiega do mnie Krzysiek i prosi bym zwrócił uwagę na zawodnika z numerem "9", ponieważ ten w przyszłości może zostać gwiazdą światowego formatu. Ofuknąłem go, odrzucając sugestię, że zawodnik ze "Znicza" Pruszków może zajść tak wysoko. Na wszelki wypadek zrobiłem serię zdjęć, a po meczu sprawdziłem na liście startowej nazwisko. Był to Robert Lewandowski. Nie będę opisywać jak dalej potoczyła się jego kariera, bo wszyscy to wiemy.  
     Przed ostatnim meczem eliminacyjnym do Mistrzostw Europy we Francji, w biurze prasowym spotkałem Krzyśka. Przeprosiłem go serdecznie, że byłem człowiekiem małej wiary i zaprosiłem na kawę dziennikarską. Mecz z Irlandią wygraliśmy, osiągając jednocześnie historyczny awans do turnieju głównego, przez który, w chwili gdy piszę te słowa, idziemy jak burza. I chociaż spełniły się moje przewidywania, że Robert będzie tak mocno kryty przez zawodników przeciwnych drużyn, że będzie mieć problem ze strzeleniem gola, to nie umniejsza jego zasług w reprezentacji i ukazuje jak ogromny ciężar spoczywa na Nim w roli kapitana. 
     Jak zawsze po więcej ilustracji do artykułu zapraszam do mojej galerii na Facebook'u.

                                                        www.fotofidus.pl

piątek, 24 czerwca 2016

Osobista Historia Fotografii - część 4

     Według fotoreportera Miecia Świderskiego z "Przeglądu Sportowego", były dwie szkoły fotografowania meczów. Pierwsza to bieganie za piłką wzdłuż i wszerz boiska, starając się w ruchu ręcznie utrzymać ostrość. Była to metoda straceńca, stosowana przez niedoświadczonych fotoreporterów niesportowych. Kończyło się na tym, że akcja którą chcieli uwiecznić rozgrywała się po drugiej stronie boiska, na którą musieli się przenieść biegiem. A tymczasem jak na złość, ciekawe elementy gry zaczęły odbywać się tam, gdzie przed chwilą stali, tracąc w ten sposób szansę na dobre ujęcie. W taki sposób "fotoreporter" nabijał więcej kilometrów niż piłkarze na boisku, tyle że z miernym efektem.
     Druga metoda "A" Miecia Świderskiego, polegała na siedzeniu w miejscu, gdzie odległość obiektywu do bramkarza i pola bramkowego czyli 16 metrów, była taka sama. Wówczas ręcznie ustawiając ostrość, śledziło się akcję. Była to metoda skuteczniejsza, choć mnóstwo zdjęć wychodziło nieostrych. Niestety przy rozliczeniach z wydawnictwem, które zaopatrywało w materiały i z tego powodu wymagało opublikowania dwóch zdjęć z filmu, ten sposób też rzadko przynosił pożądany efekt.
     Druga metoda "B", którą Miecio najczęściej stosował, również polegała na siedzeniu w miejscu, ale tym razem ostrość ustawiało się na środek bramki czyli około 16 metrów w polu. Później już tylko należało czekać w pokorze. Nie zdarzyło się, żeby ten sposób zawiódł.
     Jednak co zrobić, gdy redakcja pozwala fotografować tylko przez pierwsze piętnaście minut meczu ponieważ szybko trzeba oddać zdjęcia do cyklu produkcji? Wtedy pędzisz do redakcji, wywołujesz film, suszysz suszarką do włosów, wkładasz do powiększalnika i sprawdzasz, czy piłkarze dali Ci szansę na dobre ujęcie. Jeśli nie, wówczas do gazety trafiało to, co miałeś najlepszego w danym momencie. Emocji przy tym było co niemiara.
     Pod artykułem prezentuję zdjęcie, wykonane metodą "B", przedstawiające Jana Tomaszewskiego, w meczu z 1973 roku. Po więcej fotografii ilustrujących artykuł, zapraszam na mój profil na Facebook'u. 
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Pora Na Senatora - komentuje redaktor Andrzej Person
Słyszę takie opinie, że zagraliśmy w Marsylii słabo. Oby tak było do końca. Ukraina zagrała najlepszy mecz na mistrzostwach, a mimo to przegrała. Wierzę, że Lewandowski strzeli gola przeciw Szwajcarii, a wtedy będziemy szykować się na ... ćwierćfinał! 


                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Osobista Historia Fotografii - część 3

     Gdy już trenowałem wyczynowo, dodatkowo zostałem zatrudniony na etacie fotoreportera. Ponieważ zbliżało się 50-lecie Legii, na brak pracy nie mogłem narzekać. W książce która ukazała się z okazji jubileuszu klubu sportowego, było około czterystu moich zdjęć. Niestety kronika po wydaniu nie przypadła ówczesnym władzom do gustu, a to oznaczało, że w znacznej części została oddana na przemiał.  Do dnia dzisiejszego przetrwały pojedyncze egzemplarze.
     W tym czasie fotografowałem również piłkę nożną,  mając wówczas do dyspozycji średnioformatowy  NRD-owski aparat Praktisix z obiektywem 180 mm, co odpowiadało małoobrazkowemu 135 mm. Oznaczało to, że stojąc przy linii bramkowej fotografowało się zawodników z okolic pola bramkowego (16 m). Aparat ten świetnie leżał w ręku. Miał też szybki ręczny naciąg. Jedyną jego wadą było to, że nie trzymał czasu naświetlania,  co w sporcie jest dosyć istotne by zatrzymać ruch. Przy temperaturze około zera stopni, 1/500 sek. zamieniała się na 1/60 sek. lub 1/125 sek., a na domiar złego aparat nakładał klatki (błąd nr 1) oraz firankował tzn. migawka przesuwała się skokowo (błąd nr 2). W tamtym okresie pracowaliśmy na filmach ORWO NP 27, o czułości 27 DIN lub jak kto woli 400 ASA. 
     Fotografowanie z lampą błyskową Pentakonsix'em (późniejsza nazwa Praktisix'a) było utrudnione, gdyż sprzęt posiadał migawkę szczelinową. Aparat synchronizacje z lampą błyskową miał przy 1/30 sek. W tym czasie szczelina migawki miała szerokość klatki i wówczas odpalał błysk. To długi czas otwarcia migawki, ponieważ w tej samej chwili fotografowie korzystający z błysków również chcieli uwiecznić ciekawy moment. Powstawał efekt stroboskopu, co nieraz dawało fajne ujęcie (błąd nr 3).
     Drugim aparatem z którym pracowałem, była dwuobiektywowa lustrzanka czeskiej produkcji Flexaret, wyposażona w migawkę centralną. Z przypiętą lampą błyskową mogłem pracować na każdym czasie ponieważ o naświetleniu klatki filmowej decydował błysk (ok. 1/600 sek.), a nie czas otwarcia migawki. Kłopot był z tym, że aparat miał ogniskową 50 mm, czyli akcję piłkarską można było uwiecznić, gdy zawodnicy zbliżyli się na odległość od 4 do 6 metrów. Do tego dochodziły możliwości lampy błyskowej. Tamte lampy świeciły pełnym błyskiem, co w efekcie powodowało, że zdjęcia z bliskiej odległości mogły być prześwietlone, a z dalszej niedoświetlone.
     Drogi Czytelniku, w takiej sytuacji,  pewnie zastanawiasz się po co używaliśmy lamp. Należy pamiętać, że w tamtym okresie niewiele stadionów miało oświetlenie. Dlatego, bardzo często mecze były rozgrywane w ciągu dnia. Gdy już było oświetlenie, to nadawało się ono głównie do oglądania, jeżeli ktoś miał dobry wzrok, a nie do fotografowania przy takiej czułości filmów jakimi dysponowaliśmy. Sytuacja się zmieniła, gdy telewizja postawiła twarde warunki oświetleniowe. Obecnie stadiony to potężne studia, a na obiektach olimpijskich bez względu na ich wielkość, jest taka sama ekspozycja. W biurze prasowym informuje się fotoreporterów, że przy określonej czułości i czasie naświetlenia wskazane jest podane ustawienie przysłony.  
     Poniżej przedstawiam efekt zastosowania lampy błyskowej podczas meczu piłkarskiego. Aby przekonać się, jak w praktyce wyglądały zdjęcia z błędami opisanymi w artykule, zapraszam na takową prezentację do mojej galerii na Facebook'u.
 
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
"Pora Na Senatora" - komentuje redaktor Andrzej Person
Na treningu w La Baule zawsze mnóstwo widzów i redaktorów.
                                                        www.fotofidus.pl
    

piątek, 17 czerwca 2016

Osobista Historia Fotografii - część 2

     Pierwszy mecz piłkarski na stadionie Legii, oglądałem w połowie lat 50-tych. Zasiedliśmy z kolegami na betonowej trybunie zwanej później "Żyletą". Nazwa ta pochodziła od reklamy elementu maszynki do golenia. Wydaje mi się, że był to mecz Legii, a raczej jeszcze wtedy CWKS-u, z Górnikiem Zabrze. Z zachwytem podziwiałem na murawie grę dwóch zawodników. Pierwszym był Marceli Strzykalski, zwalisty łysielec, chłop nie do przejścia. Kto raz tego doświadczył, omijał go szerokim łukiem. Drugim był znakomity technik, filigranowy Lucjan Brychczy.
     Kolejny mecz, na który tym razem weszliśmy na gapę, obejrzałem na Stadionie Dziesięciolecia. Graliśmy z  klubową drużyną z Brazylii. Wyleciało mi z głowy kto Nas wówczas reprezentował, ale w pamięci zapadło mi zachowanie bramkarza gości, który na wysokości poprzeczki bramki wykonywał niezwykłe akrobacje. Wynik nie był istotny, liczyło się widowisko.
     Jakiś czas później, rozpoczęliśmy wraz z moim bratem Jurkiem treningi lekkoatletyczne. Mieliśmy też wtedy styczność z piłkarzami, którzy przepędzali Nas z murawy, byśmy biegając w pepegach lub trampkach nie niszczyli im warsztatu pracy. To że sami dziurawili Swój zielony dywan skórzanymi korkami wyposażonymi w centymetrowe gwoździe im nie przeszkadzało. Co tu dużo mówić nie lubiliśmy się. Takie doświadczenia wynieśliśmy z Naszego pierwszego klubu - Polonia Warszawa.
     Atmosfera diametralnie uległa zmianie, gdy zaproponowano Nam przejście do Legii. Trafiliśmy do klubu, który w tamtym okresie był Mistrzem Polski w 23 dyscyplinach. Przez obiekt przewijało się wówczas mnóstwo gwiazd sportu. Po bliższym zapoznaniu okazało się, że są to na ogół nadzwyczaj skromni, czasami wręcz nieśmiali, ciężko pracujący ludzie. Z wieloma osobami zaprzyjaźniliśmy się. Nawet piłkarze byli sympatyczni. Stanowiliśmy jedną wielką rodziną, która wzajemnie się dopingowała, a niekiedy nawet razem trenowała.  
     Drugą część cyklu ilustruję fotografią, wymienionego na początku artykułu zawodnika Legii - Lucjana Brychczy.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
"Pora Na Senatora " - komentuje redaktor Andrzej Person
Tydzień, który zmienia spojrzenie na polski futbol. W ubiegłą sobotę drżeliśmy w Nicei przed meczem z Irlandią Północną. Dzisiaj kibice w całej Francji mówią z szacunkiem o Polsce. To miłe uczucie na deptaku w La Baule.W niedzielę czeka Nas runda golfa z dyrektorem Iwanem i prezesem Bonkiem, a we wtorek mecz z Ukrainą w Marsylii. Później Polska wejdzie na jeszcze wyższe obroty. Jestem tego pewien!

                                                         www.fotofidus.pl

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Osobista Historia Fotografii - część 1

     Po długim oczekiwaniu wystartowały Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Udział w nich Naszej reprezentacji jest o tyle istotne, że po raz pierwszy w historii  występujemy tam, na skutek zwycięstw odniesionych w meczach eliminacyjnych. Jak to mają już w Swojej tradycji media, chcąc podkręcić atmosferę przed mistrzostwami, jedna ze stacji telewizyjnych zadała widzom pytanie: Czy Robert Lewandowski zostanie Królem Strzelców Euro 2016? Nie doczekałem wyników sondy, ale mam co do tego pewne wątpliwości. Gdybyśmy mieli kilku Lewandowskich byłbym spokojniejszy. A tak, to pewnie Naszą gwiazdę pokryje kilku przeciwników wyłączając go z gry i wówczas sprawdzi się staropolskie porzekadło - "I Herkules dupa kiedy ludzi kupa". Nie zamierzam jednak nikomu docinać w tym poście, więc drogi Czytelniku możesz spokojnie kontynuować lekturę, bez obawy, że utoniesz w morzu hejtu. 
     Jestem nietypowym kibicem ponieważ nie interesuje mnie wynik, punkty, miejsce. Oglądam widowisko. Podziwiam technikę biegu, skoczność, siłę, odwagę, współpracę i jakie wrażenie robi drużyna jako zgrany zespół. Nawet jeżeli przywiozą niekorzystny wynik to jako przedstawiciel najlepszych kibiców świata zostanę z Nimi. Zmieniając na chwilę dyscyplinę sportu, podzielę się wspomnieniem z powrotu Naszej reprezentacji siatkarzy z Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Pogratulowałem wtedy trenerowi Alojzemu Świderkowi świetnej gry na turnieju. Pomimo, że nie przywieźli medalu z przyjemnością oglądałem ich mecze. Wprowadziłem tym w zakłopotanie pana Alojzego, który jednak po chwili rozchmurzył się i stwierdzając, że jest mu bardzo miło powiedział mi, że byłem jedyną osobą, która podziękowała im za grę.  
     Z takim nastawieniem będę przeżywał i te Mistrzostwa Europy. Jak mawiał baron Pierre de Coubertin, że nie liczy się wynik tylko udział, to dodam jeszcze od siebie, że liczy się również widowisko. Brylantyna na modne fryzury, tatuaże na wierzchu, ogień w oczach i do boju. Trzymamy kciuki. 
     Do zilustrowania pierwszej części cyklu zdecydowałem się wykorzystać dwa zdjęcia. Jedna z fotografii przedstawia fragment meczu eliminacyjnego Polska - Anglia w Chorzowie w 1973 r., podczas którego Włodzimierz Lubański został brutalnie sfaulowany. Na boisko powrócił dopiero po dłuższej rehabilitacji, pokazując się wówczas w składzie m.in. z Kazimierzem Deyną, Janem Tomaszewskim, Władysławem Żmudą, Grzegorzem Lato, Zbigniewem Bońkiem, Antonim Szymanowskim, Andrzejem Szarmachem oraz obecnym trenerem reprezentacji - Adamem Nawałką.
     Aby uatrakcyjnić cykl namówiłem mojego przyjaciela, redaktora Andrzeja Persona, aby w krótkich komentarzach zatytułowanych "Pora Na Senatora" przybliżył Nam atmosferę Euro 2016, dodatkowo ilustrując ją zdjęciami zrobionymi telefonem. Co ciekawe, to ja fotoreporter chwyciłem za pióro, a on piszący fotografuje. Połączył Nas w końcu wspólny cel i niech tak zostanie.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
"Pora Na Senatora" - komentuje redaktor Andrzej Person
Świetny mecz Naszej reprezentacji i jeszcze lepsze zachowanie kibiców. Było już po północy, kiedy duże grupy Polaków i Irlandczyków spacerowały obok Siebie z uśmiechem i pozdrowieniami. Przyznam, że byłem zbudowany takim zachowaniem w świecie pełnym przemocy i terroru. Już niedługo opuszczamy piękną Niceę w drodze do Paryża. Czeka Nas kolejny wielki mecz, ale tym razem nie będzie to mecz o wszystko.

                                                        www.fotofidus.pl

piątek, 10 czerwca 2016

Najlepszy bokser w historii

     W ostatnim okresie dotarła do Nas bolesna wiadomość o śmierci dwóch wspaniałych pięściarzy - Polaka Wiesława Rudkowskiego i Amerykanina Cassius'a Clay czyli Muhammada Ali. Odejście Wieśka, jednego z Naszych ostatnich medalistów w boksie (wywalczył srebrny medal podczas Igrzysk w Monachium w 1972 r.) było wielkim zaskoczeniem. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej składaliśmy Sobie życzenia podczas noworocznego spotkania Rodziny Olimpijskiej. W przypadku Alego, opinia publiczna wiedziała, że od wielu lat zmagał się z chorobą Parkinsona, co jednak nie umniejsza straty.
     Pamiętam jak dziś Igrzyska Olimpijskie w Rzymie w 1960 r. Walki finałowe śledziliśmy u sąsiadów z czwartego piętra, którzy mieli już telewizor. O złote medale walczyło wtedy trzech Polaków. Pierwszy krążek z tego najdroższego kruszcu, powędrował do rąk Kazimierza Paździora, który pokonał Włocha - Sandro Lopopolo. Drugim Polakiem, który pojawił się na ringu był Tadeusz Walasek. Boksował z Amerykaninem Edwardem Crook'iem, którego okładał niemiłosiernie. Sędziowie jednak przyznali zwycięstwo czarnoskóremu. Wybuchł skandal, były gwizdy ponieważ zapowiadało się, że ze złotymi krążkami mogą zejść wszyscy Nasi rodacy. Wyniku niestety nie cofnięto. Jako trzeci Polak, do ringu wszedł wielce utytułowany Zbigniew Pietrzykowski. Walka miała być formalnością ponieważ na przeciwko najlepszego od lat polskiego boksera, stanął dziewiętnastoletni młokos - Cassius Clay. Niewiele osób do tej pory o Nim słyszało, a sam Amerykanin być może też nie do końca wiedział z kim mu przyszło walczyć. Przez dwie rundy Pietrzykowski okładał go Swoimi piorunującym ciosami, które jednak wydawały się nie robić na młodym zawodniku najmniejszego wrażenia. Inkasował i tańczył. Pomyśleliśmy, że w trzeciej i ostatniej rundzie pan Zbyszek zdecyduje się zadać ostateczny cios. Jednak tego nie zrobił. Sam zaczął pływać ze zmęczenia, a Clay jakby zapraszał go do tańca, narzucając Swój styl walki. W końcu Amerykanin wytańczył złoto, a w Polsce zapanowała "żałoba" ponieważ miało być inaczej. Porażka Pietrzykowskiego, jak się okazało po latach , otworzyła wrota do wspaniałej kariery Amerykanina, który przez wielu uważany jest za boksera wszech czasów.  
     Muhammada Ali miałem możliwość fotografować dwukrotnie. Pierwszy raz podczas Igrzysk Olimpijskich w Atlancie w 1996 r., gdzie był ostatnim członkiem sztafety olimpijskiej. Zaproszono go również na Igrzyska do Sydney w 2000 r., gdzie był gościem dziennikarzy w biurze prasowym. W tym samym czasie w Sydney pojawił się również Zbigniew Pietrzykowski. Panowie nie spotkali się wtedy ze Sobą. Być może wspomnieniom nie byłoby końca.
                                                         www.fotofidus.pl

wtorek, 7 czerwca 2016

Dzień Dobry czyli dlaczego w końcu założyłem bloga

Szanowny Czytelniku,    
     Miło mi Ciebie poinformować, że po długich namowach rodziny i przyjaciół zdecydowałem się ruszyć z duchem czasu i zaistnieć na blogu, a także otworzyć galerią internetową "Fidus - Photo Gallery", w której moje prace będzie można obejrzeć za pośrednictwem Facebook'a. Z racji, że w świecie mediów społecznościowych poruszam się jak dziecko we mgle, publikacjami na blogu zajmie się mój syn - Wiktor. Przy tworzeniu treści będzie mnie również wspomagać grono znajomych i przyjaciół, za co serdecznie dziękuję.
     Bywało tak, że gdy młody człowiek zetknął się z fotografią, to wydawało mu się, że jest pionierem w tej dziedzinie, a przed Nim nic w tym temacie nie wymyślono. Jeśli mnie pamięć nie myli, to początki fotografii przypadają na połowę XIX wieku, o czym można przeczytać w wielu publikacjach. Ja chciałbym natomiast zaprezentować osobistą historię fotografii, która dla mnie zaczęła się na przełomie lat 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku.
     Gdy rozpoczynałem pracę w magazynie ilustrowanym "Sportowiec", Gienio Warmiński ostrzegał mnie by nie angażować się w spory redakcyjne. Mówił: "Oni walczą o stołki, my musimy mieć ostrość spojrzenia i czystość umysłu". Z kolei Janusz Szewiński z "Przeglądu Sportowego" twierdził że należy na początku pracy dać się korzystnie zaszufladkować. W innym przypadku trudno jest później wywalczyć dobrą opinię. Jasio Rozmarynowski z "Wiadomości Sportowych" obiecał, że w przeciągu dwóch lat, będąc abstynentem, zacznę pić alkohol na równi z Nimi. W efekcie ja nie zacząłem, oni przestali. Tak jest do dziś. Rady były zbawienne. Nie przynależałem, nie współpracowałem, ale o dziwo awansowałem. Zostałem kupiony do nowo powstałego tygodnika "Razem", który miał być odpowiedzią na niemiecki magazyn "Stern". Przez 16 lat sprawowałem funkcję szefa reporterów, aż do likwidacji gazety w 1991 r. I m.in. Swoimi doświadczeniami z tego okresu będę chciał się z Tobą czytelniku podzielić.
    W pierwszej kolejności prezentuję cykl fotografii zatytułowany "Od Euro do Euro". Jak dobrze pamiętamy, w 2012 roku Polska była współorganizatorem Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Mój znajomy - redaktor Janusz Świerczyński, zaproponował mi, żebym sfotografował miasto, przed, w trakcie i po meczu, z nadzieją, że być może kogoś zainteresuje ten temat. Nic z tego nie wyszło, a ja zostałem ze zdjęciami jak Himilsbach z angielskim. Do tematu postanowiłem wrócić, gdy Nasi piłkarze w pięknym stylu zakwalifikowali się do tegorocznych Mistrzostw Europy. Połączyłem te dwa wydarzenia, a efekt prezentujemy w galerii. W czasie mistrzostw będę się dzielić z czytelnikami Swoimi doświadczeniami zza bramki, jak to dawniej bywało. Potem będzie mój cykl olimpijski i... poszły konie po betonie!!!

                                                                                                                                     Leszek Fidusiewicz

                                                          www.fotofidus.pl