czwartek, 29 września 2016

Sztuka w obiektywie Fidusa: Krzysztof Zarębski

     Pomimo, że fotografia sportowa stanowi największą część mojego dorobku artystycznego, to czytając wpisy z ostatniego miesiąca, przekonali się Państwo, że również wychodziłem poza ramy sportu. Obok tematów społecznych, które czytelnicy bloga mogli śledzić w minionych tygodniach, w pewnym momencie swojej kariery, zacząłem uwieczniać na kliszy sztukę przez duże "S". Ale wszystko zaczęło się i tak od sportu.         
     Krzysztof Zarębski był czołowym polskim sprinterem. Stanowił podporę sztafety Legii Warszawa, w składzie której biegał z takimi gwiazdami jak Marian Foik, Andrzej Badeński czy Andrzej Figurski. Panowie wielokrotnie zdobywali tytuły Mistrza Polski. Krzysio okazał się tak szybki, że gdy się rozpędził to zatrzymał się dopiero w Nowym Jorku. Początkowo próbował swoich sił malując obrazy, ale przez uczulenie na farby olejne musiał szybko zakończyć przygodę ze sztalugą. Zaczął więc tworzyć formy przestrzenne, wtedy zwane "happeningami", a obecnie "performance". Działania te charakteryzują się tym, że są ulotne i nie pozostawiają śladu. Ale od czego ma się przyjaciół, którzy potrafią trzymać w ręku aparat fotograficzny, niezbędny do utrwalenia na kliszy prac artysty. 
     Pierwszą akcję Krzyśka dokumentowałem w 1971 roku. W ogródku przy basenie Legii, powtykał porcelanowe kraniki na patyczkach, obok rosnących kwiatów i podlewał grządkę wodą z konewki. Podobną sytuację powtórzył kilka miesięcy później w siedzibie Ligi Kobiet przy Nowym Świecie. Tym razem, zamiast krystalicznie czystej wody, w konewce była zabarwiona na niebiesko ciecz. Robiło to niesamowite wrażenie, co prezentuję na zdjęciu zamieszczonym poniżej. W ogóle, to Krzysia chyba strasznie ciągnie do flory, gdyż na ostatniej wystawie zaprezentował ogródek, w którym miejsce kwiatów zajęły płytki CD, które w świetle mieniły się niczym kwiaty z ogrodów Legii i Ligi Kobiet. 
     Jednak w późniejszym etapie kariery Zarębskiego, jego znakiem rozpoznawczym stało się ciało. Przy tworzeniu instalacji, korzystał zarówno ze swojego, jak i tego należącego do młodych dziewcząt. Powstawały w ten sposób obiekty o zabarwieniu erotycznym, które też warto obejrzeć.
     Tym tekstem rozpoczynam cykl "Sztuka w obiektywie Fidusa", w którym będę chciał Państwa zapoznać z inną stroną mojej twórczości, mam nadzieję, że równie ciekawą jak ta prezentowana dotychczas.      

                                                            www.fotofidus.pl

poniedziałek, 26 września 2016

Cementownia Górażdże

     Sekretarz redakcji "Razem", miał przyjaciela, który pracował w Komitecie Centralnym. Z kolei kolega wspomnianego urzędnika KC pełnił funkcję dyrektora cementowni pod Opolem. W związku z tym, zostaliśmy poproszeni o przygotowanie na sześciu kolumnach, fotoreportażu z tego obiektu. Redakcja wysłała Zbyszka Furmana i mnie do zrobienia zdjęć oraz Andrzeja Persona, aby materiał ubarwił słowem.
     Na miejscu, bez trudu znaleźliśmy cementownię. Był to stary poniemiecki zakład, który świetnie funkcjonował. Postaraliśmy się i materiał wyszedł znakomicie. Rozrysowaliśmy go atrakcyjnie na sześciu kolumnach, po czym nasze dzieło trafiło do zatwierdzenia do Biura Prasy Komitetu Centralnego. Po jakimś czasie przybiega do nas zgrzany sekretarz, wykrzykując, że to nie ta cementownia, tylko konkurencyjna. Musieliśmy pojechać ponownie, tym razem we właściwe miejsce, do którego wysłano nas samolotem na koszt zakładu pracy. Gdy wysiedliśmy z samolotu, podjechała służbowa limuzyna, którą zabrano nas do dyrekcji. Tam już czekało królewskie przyjęcie, po którym ruszyliśmy w dalszą drogę.
     Zostaliśmy zawiezieni do cementowni Górażdże, obiektu wybudowanego przez towarzyszy radzieckich. Wokół biało jak w piekarni. Przed pobliskimi barakami suszyła się bielizna, oczywiście biała. Na terenie cementowni, jeden z młynów - rura stumetrowej długości miał akurat awarię, ale takie drobne uszkodzenia zdarzały się często. Weszliśmy do środka, a tam ciemno jak w... rurze. Widzę, że w naszym kierunku zbliża się zataczając, jeden z pracowników brygady remontowej. Żartując, mówię że nieźle bawili się w robocie. Na co on patrząc na mnie mętnym wzrokiem, odparł, że jest wykończony bo przez dwanaście godzin nie wychodził z rury. Gdy w biurze opowiedziałem tą historię, usłyszałem krótką i stanowczą odpowiedź: To niemożliwe, ponieważ nasi robotnicy nie pracują tak długo. W papierach wszystko się zgadza, a życie pisze swój scenariusz. 
     Ostatecznie reportaż został wydrukowany, a kolega przyjaciela sekretarza redakcji był rad. Tylko my nie śmieliśmy spojrzeć w twarz robotnikom z tej pierwszej cementowni, dlatego to ich zdjęcie postanowiłem użyć do zilustrowania tego tekstu. A w mojej galerii na Facebooku mogą się Państwo zapoznać z fotoreportażem z cementowni Górażdże.        

                                                            www.fotofidus.pl

czwartek, 22 września 2016

Maraton Pokoju '81

     Pierwszy bieg długodystansowy, który odbył się w Warszawie pod koniec lat siedemdziesiątych, nazwano oczywiście "Maratonem Pokoju". Co tu dużo mówić, każda dziedzina życia w tamtym okresie była nieustanną walką o "Pokój". Symbolem tamtych czasów była rzeźba przy Stadionie Dziesięciolecia przedstawiająca biegaczy. Mieszkańcy Warszawy nazywali ją "Pomnikiem Repatriantów", gdyż przedstawiała ludzi uciekających nago ze Wschodu na Zachód. Zapytałem się kiedyś kolegę-repatrianta, jak naprawdę wygląda sytuacja w Radzieckiej Rosji, na co odparł krótko, że to kraj biedy i transparentów. Coś w tym było, bo ten dobrobyt promieniował i na nas.
     Polakom to jednak nie przeszkadzało w odnoszeniu znaczących sukcesów sportowych. Lekkoatleci, siatkarze, piłkarze czy zapaśnicy sprawiali nam wiele radości. Na tej fali, dziennikarz telewizyjny Tomasz Hopfer, wraz z gronem przyjaciół, postanowił zorganizować bieg długodystansowy, który nazwał "Maratonem Pokoju". Chociaż bardziej adekwatną nazwą byłby "Bieda Maraton". W roku 1979, na jego starcie stanęło 1200 śmiałków. O profesjonalnym sprzęcie można było wtedy pomarzyć, a zawodnicy zameldowali się w tym, co nadawało się do biegu. Ale za to cenne były nagrody. Pamiętam, że jedną z nich był obraz Franciszka Starowieyskiego. Rok później odbył się kolejny maraton, ale przeszedł jakoś bez echa.
     Natomiast rok 1981 był czasem euforii narodowej. "Solidarność" dawała ludziom nadzieję, aż dusza się radowała. Przygotowując materiał dla tygodnika "Razem", postanowiłem pokazać buty zawodników na trzech etapach maratonu: na starcie, na trzydziestym piątym kilometrze oraz na mecie. Dla szpanu przyszedłem w nowiutkim obuwiu firmy Adidas, model F-1 z trzema karbowanymi paskami. To co zobaczyłem na miejscu przeraziło mnie. Jeden ze startujących chciał biec w podartych kamaszach, więc zaproponowałem mu użyczenie swojego nowego obuwia sportowego na czas biegu. Zgodził się entuzjastycznie. I to był błąd. Zapomnieliśmy o przygodzie Janusza Kusocińskiego podczas Igrzysk w Los Angeles w 1932 r. Gdy Mistrz Olimpijski założył nierozbiegane kolce, to na metę dotarł ze stopami poobcieranymi do krwi. Tak było i tym razem. Zawodnik zwrócił mi buty całkiem zakrwawione. Pomimo intensywnego mycia ręcznego, z resztkami posoki walczyłem jeszcze przez kilka lat.
   Dzisiejsze maratony straciły niestety ten smaczek grozy. Obecnie startujący są wytrenowani i dysponują sprzętem, którego nie powstydziłby się niejeden olimpijczyk. Jest pięknie i kolorowo. A jak było kiedyś, pokazuje mój fotoreportaż zamieszczony w galerii na Facebooku.

                                                            www.fotofidus.pl
  
 

poniedziałek, 19 września 2016

Dzieci Chopina

     Ogniska muzyczne mają za zadanie uszlachetniać młodych ludzi oraz selekcjonować niezwykle utalentowane dzieci. W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, taka placówka znajdowała się także niedaleko mojego domu na Grochowie.
     Na wejściu do budynku, miło powitał mnie pan, który w tym miejscu nauczał gry na fortepianie. Dystyngowany, schludnie ubrany robił wrażenie. Nie mniejsze wrażenie robił również fortepian na którym ćwiczyli jego uczniowie. Otóż instrument ten był do połowy przysypany węglem, którym w piecu rozpalał swoimi delikatnymi dłońmi pan od muzyki, w oczekiwaniu na pierwszych uczniów. Było tak zimno, że dzieciaki zasiadały przy fortepianie, nie ściągając uprzednio nakrycia wierzchniego. Klawiaturę muskały w rękawiczkach z częściowo obciętymi palcami. Ale grały pięknie. Widać było, że nie przychodzą tam pierwszy raz. Co ciekawe, ta placówka znajdowała się pięć kilometrów w linii prostej od pomnika Chopina w Łazienkach Królewskich.  
     Wydrukowałem ten materiał w moim tygodniku "Razem" licząc na to, że władze nadrzędne poprawią im warunki. Reportaż na zwierzchnikach zrobił ogromne wrażenie. Postanowili zamknąć placówkę. Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle. 
     Z fotoreportażu zamieszczonego w mojej galerii na Facebooku, mogą się Państwo przekonać co w czasach PRL kryło się pod określeniem "kuźnia talentów".  


                                                          www.fotofidus.pl




czwartek, 15 września 2016

Sypialnia stolicy

     W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, na południu Warszawy zaczęła powstawać nowa dzielnica. Jak rosła mogliśmy podziwiać m.in. w serialu Stanisława Barei "Alternatywy 4". Być może obraz był trochę przerysowany, ale za to świetnie oddawał atmosferę tamtych lat. 
     Ursynów, bo o nim tu mowa, nazywany był "sypialnią stolicy". Określenie wzięło się stąd, że ta dzielnica wielkości niejednego miasta wojewódzkiego, nie nadążała z budową zaplecza, więc jej mieszkańcy po zakupy musieli jeździć do centrum. Ale jak to w sypialni, dzieci rodziły się na potęgę. Gdy pociechy dorastały, zaczynały pobierać naukę w nowoczesnych szkołach, takich jak np. prezentowana w mojej galerii na Facebooku, szkoła podstawowa nr 303. Piękny, kolorowy budynek z trudem mieścił wszystkie dzieciaki. Gdy okazało się, że sale gimnastyczne nie są wystarczająco duże by mogli w nich ćwiczyć wszyscy uczniowie podczas jednej lekcji, należało znaleźć rozwiązanie. Zadecydowano więc, że lekcje wychowania fizycznego będą prowadzone w pobliskiej pralni. Z czasem zaczęły się tam odbywać również pozostałe zajęcia ponieważ z każdym rokiem, szkole przybywało nowych podopiecznych.
     Przypomina mi to sytuację, którą zaobserwowałem w latach sześćdziesiątych, na dworcu kolejowym w Soczi. Olbrzymi dworzec, kolumny, rzeźby, przestrzenne poczekalnie, wszystko w marmurze. Zapomniano tylko o jednym drobiazgu, a mianowicie o kasach biletowych. Rozwiązanie znaleziono pod postacią drewnianej budki, którą postawiono obok budynku i tam obsługiwano podróżnych. Jak powiada stare porzekadło: potrzeba matką wynalazków.
     Wracając do Ursynowa, to przez tych kilka dziesięcioleci dzielnica wypiękniała i zazieleniła się. Jej mieszkańcom ułatwiono nawet komunikację z centrum, gdy poprowadzono do niej pierwszą linię metra. I jedynie przybysz z innej części miasta ma problemy ze znalezieniem adresu. 

                                                          www.fotofidus.pl

         

poniedziałek, 12 września 2016

Dzień Badmintona

     W mijający weekend na Stadionie Narodowym odbył się Dzień Badmintona. Płyta usłana była dziesiątkami kortów. Na "placach boju" zaobserwować można było zarówno dzieciaki, jak i seniorów, a trybuny były wypełnione ich rodzinami. Gdy usiadłem na miękkim stadionowym siedzisku by ochłonąć, zauważyłem, że moją sąsiadką jest pani trzymająca w ręku aparat fotograficzny moich marzeń: Canon EOS 5D Mark III, z obiektywem 17/105. Przedstawiłem się i poprosiłem o kilka wskazówek technicznych. Dowiedziałem się też że pani Joanna, bo tak miała na imię, przybyła wraz z rodziną na Stadion, aby fotografować swojego ojca.
     Jej tata, pan Zenon Zawadzki, okazał się być moim rówieśnikiem. Obecnie emerytowany pracownik Instytutu Lotnictwa w Warszawie, połowę życia poświęcił swojej największej pasji - badmintonowi. Traktuje ją zresztą bardzo poważnie, regularnie trenując dwa razy w tygodniu. Gdy w każdy poniedziałek i środę wychodzi na dwie godziny na kort, to jakiekolwiek inne spotkania towarzyskie czy wizyty u lekarza, w tym terminie nie wchodzą w grę. Czas na korcie to dla niego świętość.
     Pani Joanna opowiedziała mi też, że najlepszym prezentem jakim można tatę obdarować, jest coś związanego ze sprzętem sportowym. Chętnie przyjmuje koszulki sportowe, nie wzgardzi najnowszym modelem super lekkiej rakietki z włókna węglowego o idealnie wyprofilowanej główce, wyczynowe buty muszą być na podłożu kauczukowym, a spodenki koniecznie "dynamówy", jak nazywaliśmy tą długość w młodości. W takim ubiorze wygląda jak profesjonalista. Ale byłem ciekaw co z grą.
     Gdy pan Zenon, wraz  ze swoim partnerem deblowym panem Andrzejem wyszli na kort, lotka zaczęła fruwać z prędkością 300 km/h. Wtedy nie ma czasu na myślenie, bo poprzez wielogodzinne treningi wyrabia się reakcje na różne, najtrudniejsze sytuacje, które mogą zaistnieć na korcie. Potwierdziła to zresztą ich gra. Nawet strata punktu była przyjmowana przez obu panów z godnością, a rozgrywka była bardzo szybka i przyjemna dla oka.
     Gdy pan Zenon wygrał pierwszy mecz, w nagrodę otrzymał buziaka od swojego czteroletniego wnuczka Filipa,  który pełnił rolę "fotoreportera". Po imprezie przekazałem Filipowi swoją akredytację, z dedykacją "dla kolegi po fachu". Wieczorem pani Joanna przysłała mi wiadomość, że jej tata z partnerem deblowym wywalczyli trzecie miejsce w kategorii wiekowej 50-60 lat, mimo, że pan Zenon jest po siedemdziesiątce. Dodatkowym powodem do dumy, było dla niego to, że impreza odbywała się na Stadionie Narodowym, a nie na jakiejś sali szkolnej i swoją grę mógł zaprezentować przed tłumami. Pogratulować.
     Aby przekonać się z jaką gracją gra pan Zenon, zapraszam do mojej galerii na Facebooku, gdzie dostępny jest fotoreportaż z Dnia Badmintona.    

                                                          www.fotofidus.pl

czwartek, 8 września 2016

Szkoła w więzieniu

     Mam taką tradycję, że gdy jadę gdzieś przygotować materiał z imprezy sportowej, to będąc na miejscu wypytuję tubylców czy w pobliżu nie ma jakiejś atrakcji, którą mógłbym uwiecznić na zdjęciach. Podczas pobytu w Białym Borze, gdzie fotografowałem zawody jeździeckie, dowiedziałem się od miejscowych, że pobliska szkoła podstawowa mieści się w byłym starym niemieckim więzieniu. W tamtym czasie, a była to druga połowa lat osiemdziesiątych, budynek normalnie funkcjonował i polskie dzieci chłonęły w nim wiedzę. Z ciekawością poszedłem zobaczyć, w jaki sposób miejsce inkarceracji można przeistoczyć w placówkę edukacyjną.
     Widok więzienia robił wrażenie. Grube ceglane mury, kraty w oknach, wielka brama wjazdowa na dziedziniec. Fotografować mogłem swobodnie, ponieważ uznano za normalne, że dzieci pobierają naukę w celach, z judaszami i solidnymi zamkami w metalowych drzwiach, które są osadzone w zawiasach nie do ruszenia. "Klasy" zamykane były olbrzymimi kluczami, a nauczyciel wyglądał jak "klawisz". Uczniowie, widocznie nie zdając sobie jeszcze sprawy z ironii sytuacji, zachowywali się naturalnie, jak gdyby ich szkoła nie różniła się niczym od innych placówek edukacyjnych na terenie kraju. 
     W mojej galerii na Facebooku prezentuję fotoreportaż z tego osobliwego miejsca i mam nadzieję, że pobieranie nauki w takich warunkach, nie wpłynęło na nastawienie uczniów do dalszej edukacji. Dzięki możliwościom zasięgu jakie daje internet, być może nawet ktoś z oglądających reportaż rozpozna siebie na jednej z fotografii i napisze, że nie było tam wcale tak ponuro jak sugerowałyby zdjęcia. 

                                                         www.fotofidus.pl


poniedziałek, 5 września 2016

Irena Women's Run

     W tym roku po raz siódmy miałem przyjemność fotografować imprezę Samsung Irena Women's Run. Bieg ma na celu promowanie sportu wśród kobiet. Na starcie stanęło półtora tysiąca uczestniczek, które miały do pokonania pięciokilometrowy odcinek. W tym biegu wynik nie odgrywa znaczenia, najważniejszy jest sam udział, a nagrodą jest satysfakcja z pokonania dystansu. Ciekawostką jest to, że w imprezie mogą brać udział również mamy z dziećmi prowadzonymi w wózkach, co będą mogli Państwo zobaczyć w fotoreportażu zamieszczonym w mojej galerii na Facebooku. Całość dopełniały liczne konkursy z ciekawymi nagrodami. Patronką biegu jest Irena Szewińska, więc warto przypomnieć jej zasługi dla polskiego sportu. 
     Irena Szewińska pozostaje najczęściej tytułowaną olimpijką startującą w polskich barwach. Jej koronną dyscypliną były biegi sprinterskie. Startując w Igrzyskach Olimpijskich w latach 1964-1976, zdobyła siedem medali, w tym aż trzy złote. Jest multimedalistką lekkoatletycznych Mistrzostw Europy, z których najwięcej przywiozła również tych ze złotego kruszcu. W plebiscycie przeprowadzonym przez "Przegląd Sportowy" w 1998 roku, Irena Szewińska została uznana za postać nr 1 w polskim sporcie XX wieku. Nic więc dziwnego, że to jej imieniem nazwano bieg zachęcający kobiety do uprawiania sportu.
     Kilka lat temu w czasie Mistrzostw Świata, młody komentator stacji telewizyjnej, prezentował zawodniczki biegnące na dystansie 400 m. Wśród nich znalazły się m.in. Mistrzyni Świata, Mistrzyni Olimpijska, rekordzistka kontynentu, triumfatorka Diamentowej Ligii. Ogólnie same gwiazdy. Komentator przy okazji nadmienił, że i my mieliśmy dobrą zawodniczkę, która nazywa się Irena Szewińska, ale są to już dawne dzieje. Gdy padł strzał oznaczający rozpoczęcie biegu, dziewczyny ruszyły z bloków startowych. Do mety dobiegły z czasem znacznie gorszym od osiągnięć naszej sprinterki.
     Na starcie biegu Irena Women's Run stanęły również dwie synowe oraz wnuczka patronki. Ze zmęczenia zapomniały, które miejsce zajęły, ale nadmieniły, że były to najpracowiciej wykute medale. Zdjęcie ilustrujące tekst przedstawia Irenę Szewińską z całą rodziną: mężem Januszem, synami Andrzejem i Jarkiem, synowymi Anetą i Joanną oraz wnukami.    

                                                        www.fotofidus.pl


czwartek, 1 września 2016

Ogólnopolski Turniej Mini-Rugby

     Sport dzieci i młodzieży to odwieczny problem w szkołach. Jak zorganizować lekcję wychowania fizycznego, gdy jeden nauczyciel ma pod opieką kilkudziesięcioosobową grupkę radosnych dzieciaków? Najczęściej kończy się na tym, że w zajęciach czynny udział bierze nieliczna grupka zdrowych, a reszta "obłożnie chorych" ze zwolnieniami lekarskimi siedzi podpierając ściany. Albo organizuje się tzw. zajęcia na macie, czyli macie piłkę i grajcie. Piłki na szczęście mogą być małe i duże, miękkie lub twarde, okrągłe albo owalne. Tą ostatnią grają zawodnicy rugby i to właśnie ten sport, w formie przystosowanej dla dzieci, chciałem Państwu przybliżyć. 
     Sekretarzem Generalnym Polskiego Związku Rugby jest mój kolega redakcyjny Robert Małolepszy. To on tworzy na stadionie niepowtarzalny klimat w czasie meczów międzypaństwowych z udziałem naszych zawodników. Potrafi nawet przekrzyczeć wielotysięczny tłum kibiców, objaśniając jednocześnie zawiłości tej męskiej gry dla gentlemanów. W ubiegłym roku, Robert zaprosił mnie na imprezę, która miała pokazać mi inne oblicze tej pozornie brutalnej gry, w której urazowość jest znacznie mniejsza niż w piłce nożnej, a złośliwe faule są bezwzględnie karane przez sędziego.
     W ramach rozgrywających się na jesieni zawodów Rugby World Cup 2015, których gospodarzem była Anglia, każdy kraj miał prawo zorganizować na terenie swojego państwa Turniej Mini-Rugby. Polski Związek Rugby podjął się tego zadania i na Stadionie Narodowym w Warszawie przeprowadził ogólnopolskie zawody. Dzieciaki zostały poprzebierane w stroje reprezentacyjne różnych państw, co im miało ułatwić orientację na boisku, a widzom rozróżnienie graczy. I tak na przykład, gdy na murawę wychodziła Nowa Zelandia i Anglia to wiadomo było, że uczniowie Szkoły Podstawowej nr 3 im. Bohaterów z ulicy Sezamkowej, mają za swoich rywali Szkołę Podstawową nr 6 im. Ireny Szewińskiej, z Pułtuska.
     Zasady są proste. Każdy z zawodników do bioder ma przyczepioną taśmę na rzepy. Gracza można wyeliminować z akcji, odrywając mu szarfę z bioder i unosząc ją wysoko do góry. Punkty zdobywa się po przyłożeniu piłki za linię końcową boiska. Nie ma bramek, kopnięć, czy "młynów". W grze biorą udział jednocześnie mali i duzi, szczupli i wręcz przeciwnie, chłopcy i dziewczęta. Jest tylko jeden warunek: na boisku w każdej z drużyn muszą grać co najmniej dwie dziewczynki. Zabawa jest przednia, często dochodzi do wymiany graczy na boisku, a dziewczynki nie raz dają sobie radę lepiej niż chłopcy. Całość tworzy spektakl przyjemny dla zawodników i obserwatorów.
     I tu kieruję apel do obecnego Ministra Sportu. Niech choć raz wybierze się Pan na takie wydarzenie. Tam zobaczy Pan sens uprawiania sportu, waleczność, inteligencję, ogólną sprawność, radość zwycięstwa, godne zniesienie porażki. Proszę spojrzeć okiem wyczynowca i uwzględnić w waszych planach taką formę sportu-zabawy.
     W mojej galerii na Facebooku zamieszczam fotoreportaż z tej imprezy, z nadzieją, że i w tym roku zostanie ona powtórzona. 

                                                        www.fotofidus.pl