Pierwszy bieg długodystansowy, który odbył się w Warszawie pod koniec lat siedemdziesiątych, nazwano oczywiście "Maratonem Pokoju". Co tu dużo mówić, każda dziedzina życia w tamtym okresie była nieustanną walką o "Pokój". Symbolem tamtych czasów była rzeźba przy Stadionie Dziesięciolecia przedstawiająca biegaczy. Mieszkańcy Warszawy nazywali ją "Pomnikiem Repatriantów", gdyż przedstawiała ludzi uciekających nago ze Wschodu na Zachód. Zapytałem się kiedyś kolegę-repatrianta, jak naprawdę wygląda sytuacja w Radzieckiej Rosji, na co odparł krótko, że to kraj biedy i transparentów. Coś w tym było, bo ten dobrobyt promieniował i na nas.
Polakom to jednak nie przeszkadzało w odnoszeniu znaczących sukcesów sportowych. Lekkoatleci, siatkarze, piłkarze czy zapaśnicy sprawiali nam wiele radości. Na tej fali, dziennikarz telewizyjny Tomasz Hopfer, wraz z gronem przyjaciół, postanowił zorganizować bieg długodystansowy, który nazwał "Maratonem Pokoju". Chociaż bardziej adekwatną nazwą byłby "Bieda Maraton". W roku 1979, na jego starcie stanęło 1200 śmiałków. O profesjonalnym sprzęcie można było wtedy pomarzyć, a zawodnicy zameldowali się w tym, co nadawało się do biegu. Ale za to cenne były nagrody. Pamiętam, że jedną z nich był obraz Franciszka Starowieyskiego. Rok później odbył się kolejny maraton, ale przeszedł jakoś bez echa.
Natomiast rok 1981 był czasem euforii narodowej. "Solidarność" dawała ludziom nadzieję, aż dusza się radowała. Przygotowując materiał dla tygodnika "Razem", postanowiłem pokazać buty zawodników na trzech etapach maratonu: na starcie, na trzydziestym piątym kilometrze oraz na mecie. Dla szpanu przyszedłem w nowiutkim obuwiu firmy Adidas, model F-1 z trzema karbowanymi paskami. To co zobaczyłem na miejscu przeraziło mnie. Jeden ze startujących chciał biec w podartych kamaszach, więc zaproponowałem mu użyczenie swojego nowego obuwia sportowego na czas biegu. Zgodził się entuzjastycznie. I to był błąd. Zapomnieliśmy o przygodzie Janusza Kusocińskiego podczas Igrzysk w Los Angeles w 1932 r. Gdy Mistrz Olimpijski założył nierozbiegane kolce, to na metę dotarł ze stopami poobcieranymi do krwi. Tak było i tym razem. Zawodnik zwrócił mi buty całkiem zakrwawione. Pomimo intensywnego mycia ręcznego, z resztkami posoki walczyłem jeszcze przez kilka lat.
Dzisiejsze maratony straciły niestety ten smaczek grozy. Obecnie startujący są wytrenowani i dysponują sprzętem, którego nie powstydziłby się niejeden olimpijczyk. Jest pięknie i kolorowo. A jak było kiedyś, pokazuje mój fotoreportaż zamieszczony w galerii na Facebooku.
www.fotofidus.pl
www.fotofidus.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz