piątek, 29 lipca 2016

Igrzyska Olimpijskie - część 3: Ateny, 2004 r.

     Igrzyska w Atenach były ostatnimi na które się wybrałem. Nowo otwarty gmach Centrum Olimpijskiego w Warszawie, dawał większe możliwości, więc władze Polskiego Komitetu Olimpijskiego zaproponowały akredytowanym fotoreporterom wystawienie po dziesięć zdjęć z aren sportowych.
     Zabrałem ze sobą obiektyw "rybie oko" i sfotografowałem zabytki ateńskie, by później umieścić w nich polskich medalistów. Miało być dziesięć zdjęć i było dziesięć medali, tylko że zdobytych przez ośmiu zawodników. Postanowiłem dobrać, według mojej oceny, dwie największe gwiazdy Igrzysk. Pierwszą była rosyjska tyczkarka Jelena Isinbajewa, która w konkursie skoków ustanowiła nowy Rekord Świata. Jako drugą osobę wybrałem biegacza Hicham'a El Guerrouj'a. Marokańczyk dwukrotnie sięgnął po złoty medal, zwyciężając na  dystansach 1500 m i 5000 m. W ten sposób powstał cykl "Bogowie Ateńscy 2004", który był częścią wystawy poświęconej olimpijczykom.
     Sylwię Gruchałę postanowiłem umieścić na fallicznym cokole. Zapytacie pewnie skąd taki wybór. Lecąc samolotem do Aten, zawodnicy zostali poproszeni by dobrać się parami, jakimi chcieliby zamieszkać w pokojach na terenie wioski. Cała drużyna siatkarzy zapragnęła mieć na współlokatorkę piękną florecistkę. Nie dziwię się. Jeśli ten tekst dotrze do męża Sylwii, to chciałbym go zapewnić, że za współlokatorkę miała jedną z koleżanek szermierek. Byłem w wiosce olimpijskiej i widziałem
     Nie lubię wracać do miejsc, które dały mi wiele radości i pięknych wspomnień, a Ateny na pewno znajdują się na tej liście. Poza tym, smutny to widok, gdy obiekty na które wydano olbrzymie pieniądze, marnieją i popadają w ruinę po zakończeniu zmagań sportowców. Żeby zapobiec takim sytuacjom, uważam, że jednym z rozwiązań mogłoby być stworzenie globalnej firmy montującej okresowe obiekty sportowe, np. na czas trwania Igrzysk Olimpijskich. Jest tylko jeden problem. Kto na tym zarobi? Pewnie państwo czyli nikt. A kto straci? Jest ich bez liku.
     Pełen cykl "Bogowie Ateńscy 2004" umieszczam w mojej galerii na Facebook'u. Poniżej prezentuję okładkę albumu zawierającego zdjęcia z wystawy zorganizowanej po Igrzyskach. Do projektu okładki wykorzystano również jedno ze zdjęć mojego autorstwa.

                                                          www.fotofidus.pl

wtorek, 26 lipca 2016

Fotografia Roku

     Historia tego zdjęcia rozpoczyna się w 1981 roku podczas Maratonu Pokoju. Wówczas każde wydarzenie sportowe musiało mieć w nazwie "Pokój", ale to z czasem zostało przemianowane na Maraton Warszawski. Tamtego roku, największą atrakcja imprezy była uczestnicząca w biegu Amerykanka Cindy Vuss. Wraz ze zmotoryzowanym kolegą ruszyliśmy w trasę, aby zatrzymać się dopiero w okolicy Józefowa, ponieważ tamtędy przebiegał odcinek maratonu. Kolega udał się w jedną stronę, a ja w przeciwną i dzierżąc w  dłoni aparat Canon F-1, z obiektywem 70-300 mm, zacząłem śledzić przebieg wydarzeń. Uchwycić taki moment na ponad czterdziestokilometrowej trasie to łut szczęścia. Przecież Cindy nie z każdym uczestnikiem biegu witała się lub żegnała. Ale przygoda tego zdjęcia dopiero miała się zacząć.
     Postanowiłem je wysłać na Międzynarodowy Konkurs Dziennikarzy Sportowych (AIPS), w którym mogą brać udział tylko zawodowcy. Zwycięska fotografia uznana jest za Fotografię Roku, a jej autor otrzymuje medal oraz nagrodę pieniężną w wysokości 1200 dolarów. Zrobiłem kopię w formacie 50x60 i chciałem wysłać w poniedziałek. Niestety w niedzielę Wojciech Jaruzelski wprowadził Stan Wojenny, a urzędy obstawił wojskowymi. Nie chciałem dać za wygraną i przez dwa tygodnie biegałem od poczty do Poczty Głównej oraz Ministerstwa Łączności. Wojskowi patrzyli na mnie jak na wariata, powtarzając, że przecież jest stan wojenny. W końcu zrezygnowany odpuściłem. 
     Opowiedziałem tą historię swoim przyjaciołom Ewie i Jurkowi Tetykom. Okazało się, że członkiem ich rodziny jest Szef Dziennikarzy Sportowych w Polsce, a nawet w całej Europie, pułkownik Edward Woźniak. Była to osoba bardzo lubiana w naszym środowisku, przed którą nawet generałowie czuli respekt. Tak się złożyło, że pułkownik zasiadał w komisji weryfikacyjnej Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. Wpadł więc na szatański pomysł bym przyniósł zdjęcie na komisję, mówiąc, że nie jest pewien moich przekonań politycznych, ale chociaż porozmawiamy o fotografii. Zabrał kopertę ze zdjęciem i obiecał użyć swoich wpływów by fotografia znalazła się w Strasburgu. Udało mu się tego dokonać po kolejnych dwóch tygodniach.
     W marcu 1982 roku, wybrałem się do Sądu Najwyższego na proces Jana Józefa Lipskiego. Zapamiętałem jedynie rudowłosego prokuratora, który opowiadał jakieś dyrdymały, że nie dało się tego słuchać. Zniesmaczony wyszedłem na korytarz, a tu chłopcy z radia i telewizji zaczynają składać mi gratulacje, bo ustrzeliłem Fotografię Roku. Nagrodę finansową podarowaną mojemu bratu, Jurek przeznaczył na kupno samochodu. Ja zachowałem medal.     

                                                          www.fotofidus.pl

piątek, 22 lipca 2016

Igrzyska Olimpijskie - część 2: Seul, 1988 r.

     Organizatorzy Igrzysk zaprosili najsłynniejszy rzeźbiarzy świata, by na czas trwania imprezy sportowej zaprezentowali swoje prace w Parku Olimpijskim. Wśród wybrańców znalazło się dwoje Polaków: Magdalena Abakanowicz i Jerzy Kalina. Z przyjemnością zrobiłem pełną dokumentację. 
     Z Seulu przywieźliśmy wór medali, a na dodatek polska gimnastyczka artystyczna Teresa Folga, została wybrana Miss Igrzysk. Wielką radość sprawił złoty medal zapaśnika Andrzeja Wrońskiego, ale mnie jednak najbardziej w pamięci utkwił wyczyn judoki Waldemara Legienia. Po dniu pracy wracamy wieczorem do hotelu, gdzie z niezapomnianym redaktorem Jackiem Żemantowskim włączamy telewizor, a tam słyszymy w nieznanym nam języku, często powtarzane słowo Legień. Dzwonimy do PAP-u i w biurze prasowym dowiadujemy się, że zaraz rozpoczyna walkę o złoto Waldemar Legień. Byliśmy już przygotowani do snu, ale zerwaliśmy się na równe nogi i taksówką pomknęliśmy na drugi koniec Seulu. Na szczęście zdążyliśmy. Udało nam się jeszcze obejrzeć walkę finałową judoki Janusza Pawłowskiego, dla którego srebro było wielkim sukcesem. W finale wagi lekkośredniej na przeciwko Legienia stanął zawodnik z zachodnich Niemiec. Rywale szarpią się za mankiety, rękawy i paski białych garniturów, ale przez cały czas stoją w miejscu. Mówię do Jacka, że przyjechałem zrobić dobre lub chociaż jakieś zdjęcie z walki, a zawodnicy nie dają mi tej szansy. Nagle coś się zakotłowało i Niemiec leży jak długi, a Waldek przed obiektywem wykonuje mi taniec radości. Warto było czekać w pokorze. Tą fotografię Amerykanie chcieli kupić ode mnie za duże pieniądze. Zdecydowałem się jednak nie sprzedawać ponieważ uznałem ją za "dobro narodowe".
     Niesamowite były również biegi sprinterskie pań i panów. Florence Griffith-Joyner pieszczotliwie zwana "Flo-Jo", ustanowiła rekord nie do pobicia, pokonując odcinek 100 metrów w 10.49 sekundy. W ostatniej chwili wpadłem na stadion by sfotografować metę mężczyzn, biegnących na dystansie 100 m. Był tłok i brakowało miejsca, ale na szczęście zauważyli mnie nasi tyczkarze Mirosław Chmara i Roman Kolasa. Zawołali, że mają dla mnie miejsce na koszu do śmieci, na który wgramoliłem się, a żeby nie spaść, obaj zawodnicy trzymali mnie kurczowo za nogi. Po biegu serdecznie im podziękowałem, co czynię raz jeszcze, na wszelki wypadek, gdyby dotarł do nich ten tekst. Bieg na 100 m wygrał Kanadyjczyk Ben Johnson, ale długo się ze zwycięstwa nie cieszył. Wykryto u niego doping, a zawodnik został wyrzucony z Igrzysk i odszedł w niesławie. Ironią tego biegu było to, że jego pozostali uczestnicy również nie byli święci, do czego przyznali się dopiero po latach.
     Na koniec warto jeszcze wspomnieć o jednym historycznym złotym medalu, zdobytym przez Steffi Graf. Zapytacie pewnie, dlaczego historycznym. W 1988 r. tenis powrócił na Igrzyska Olimpijskie jako oficjalna dyscyplina, co pozwoliło Niemce na zdobycie Złotego Szlema. Takim terminem określa się sytuację, kiedy zawodnik na przestrzeni jednego sezonu wygra wszystkie turnieje wielkoszlemowe (Australian OPEN, Roland Garros, Wimbledon, US OPEN) oraz sięgnie po złoto olimpijskie. Steffi Graf dokonała tego jako pierwsza i jak do tej pory jedyna zawodniczka w historii tenisa i to właśnie na jej cześć wymyślono tą nazwę. Całkiem nieźle jak na wówczas dziewiętnastoletnią dziewczynę.
     Igrzyska dobiegły końca, a ja wróciłem do domu. Część bagaży razem ze mną, a część dopiero po miesiącu. W Warszawie szykowałem się do wystawy. Żeby nie pokazywać czegoś co widzowie oglądali już w telewizji i dawno zapomnieli, musiałem wymyślić coś oryginalnego. Wtedy przypomniałem sobie o zdjęciach rzeźb z Parku Olimpijskiego. Postanowiłem więc poszukać podobieństw, uzupełnień klimatów między światem sztuki, a światem sportu. Wystawa w warszawskiej "Kordegardzie" objęła dwadzieścia dwie pary zdjęć. Otwierał ją ówczesny Minister Sportu Aleksander Kwaśniewski, z którym wystąpiliśmy w podobnych marynarkach. Wystawa cieszyła się powodzeniem ponieważ nie był to tylko zapis wydarzeń, ale oferowała coś więcej. Część zdjęć prezentuję w mojej galerii na Facebooku.

                                                            www.fotofidus.pl
    
    

wtorek, 19 lipca 2016

Szaleństwa młodości

     Na obozie kadry narodowej przed Igrzyskami Olimpijskimi w Meksyku w 1968 roku, udział polskich dziesięcioboistów w tym wydarzeniu sportowym nie był jeszcze brany pod uwagę. Nasi zawodnicy mieli się znaleźć w czołówce dopiero za cztery lata, a Ryszard Katus miał przywieźć z Monachium medal. Mimo, że nikt z Nas nie planował wyjazdu na Igrzyska, szlifowaliśmy na obozach formę, a w wolnym czasie przychodziły Nam do do głowy różne oryginalne pomysły. 
     Pewnego razu wieloboista Jerzy Detko, późniejszy lider Detko Band Orchestra, założył się z Nami, że przez jedną minutę wysiedzi gołym tyłkiem na wyznaczonym przez Nas mrowisku. Stawką zakładu były soki pomarańczowe w puszkach, wielki rarytas, którym częstowano po obiedzie zawodników. Jurek przymierzał się długo do tego zadania, ale w końcu usiadł i wytrzymał. Po upływie czasu zerwał się na równe nogi i popędził w stronę ośrodka, a mrówki za Nim. Zakład wygrał, a Nam przez tydzień na widok soków leciała ślinka.
    Innym razem, wracając po treningu do magazynu z naręczem oszczepów, a w dłoniach trzymając kulę, widzę przekraczających bramę ośrodka Hitlerowców, prowadzących więźnia. Byli bez broni, więc pomyślałem, że mam przewagę ponieważ trzymam oszczepy. Upuściłem kulę, chwytam w dłoń dzidy, gotowy by rozpocząć trzecią wojnę światową. Biorę ich na cel, gdy jeden krzyczy i to na dodatek po polsku: "Leszek zrób Nam zdjęcie, robimy za statystów przy "Czterech Pancernych"." Raptem uzmysłowiłem sobie, że ten stojący przy bramie czołg, wcale nie strzeże ośrodka, tylko my pilnujemy by "Rudego 102" nikt nie spieniężył na złom. Przystojnych Niemców grali Detko, Chruściel i Banaszek. Podejrzliwie całemu zamieszaniu przyglądał się średniodystansowiec Henryk Szordykowski, który był gotów stoczyć z najeźdźcą bój na gołe pięści.
     Wreszcie nadszedł dzień w którym i mi coś odbiło. Postanowiłem pędząc po bieżni na rowerku składaku, pobić rekord świata na 400 m. Żeby było szybciej, rozpocząłem na starcie setki. Pędzę aż gwiżdże w uszach, biorę wiraż, siła odśrodkowa wyrzuca mnie na zewnętrzne tory, ale nie zwalniam. W połowie łuku ryję twarzą, rękoma, nogami na bieżni żużlowej wymieszanej ze szkliwem hutniczym. Resztki trasy jeszcze przez kilka lat wydłubywałem z ciała. Najgorsze było to, że za tydzień zaplanowany był mecz z Włochami, w którym miałem startować. Trener spojrzał mi w oczy, opatrzył i nic nie powiedział. Była to najgorsza kara. Głupich nie sieją, sami się rodzą. I bądź tu autorytetem dla dzieci.
     Po pozostałe ilustracje do tekstu, zapraszam do mojej galerii na Facebook'u.

                                                        www.fotofidus.pl

czwartek, 14 lipca 2016

Igrzyska Olimpijskie - część 1: Moskwa, 1980 r.

     Po Mistrzostwach Europy w piłce nożnej, kolejną wielką imprezą sportową w 2016 roku będą Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro. W sumie byłem na siedmiu takich imprezach, więc postanowiłem podzielić się z Państwem wspomnieniami, z niektórych z nich. 
     Dla Polaków Igrzyska w Moskwie to przede wszystkim niezapomniany gest Kozakiewicza. Na imprezę sportową do stolicy Związku Radzieckiego, Władek jechał jako faworyt ponieważ tuż przed ich rozpoczęciem pobił rekord świata. Chrapkę na złoty medal mieli też Francuzi oraz reprezentant gospodarzy Konstantin Wołkow. Konkurs wzbudzał wiele emocji.  Przy stoliku sędziowskim, miejsce zajął ówczesny prezes Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej Adriaan Paulen. Miał wspomagać słynących z uczciwości radzieckich arbitrów. Zawodnicy rozpoczęli skoki, lud się cieszy. Reprezentantom gospodarzy bite są brawa, na przyjezdnych się gwiżdże. Po jednym z udanych skoków, gdy gwizdów nie było końca, Władek pokazał słynny gest wdzięczności zwany później "gestem Kozakiewicza". Jakby sama wygrana nie wystarczyła, to na dodatek pobił rekord świata. Na podium stanął też inny Polak - Tadeusz Ślusarski. Mistrz Igrzysk Olimpijskich w Montrealu, tym razem przywiózł srebrny medal.
     Po konferencji prasowej umówiłem się z Władkiem, że nazajutrz zabiorę go na miasto. Podjechaliśmy pod Plac Czerwony, a tam pod jego murami płotkarka Lucyna Langer-Kałek z trenerem Tadeuszem Szczepańskim, świętują butelką szampana zdobyty poprzedniego dnia medal. Przyłączyliśmy się, wznieśliśmy toast w plastikowych kubkach, po czym, ruszyliśmy grupką w stronę Placu Czerwonego. Na miejscu Władek został natychmiast rozpoznany. Rosyjskie grupy folklorystyczne prosiły o zdjęcia, polscy kibice gratulowali. W pewnym momencie tłum chwycił medalistę i zaczął podrzucać tak wysoko, że ten uradowany fruwał nad murami Kremla. Rychło okazało się, że czas i miejsce nie są odpowiednie dla takiej demonstracji sympatii. Właśnie odbywała się zmiana warty przed Mauzoleum Wiecznie Żywego i Polak na placu był popularniejszy od Wodza Rewolucji. Szybko znaleźli się przy nas milicjanci i rozpędzili towarzystwo.
     Z Placu zaciągnąłem Władka do pobliskiego Maneżu, gdzie eksponowane były prace laureatów Olimpijskiego Konkursu Sztuki. Konkurs został reaktywowany na czas tych Igrzysk, żeby gospodarze mogli pokazać, że u nich dba się też o kulturę i sztukę. Miałem w tej wizycie również i swój interes ponieważ za cykl prezentowanych tam fotografii zdobyłem Złoty Medal. Jedyna pamiątka, jaka mi pozostała z tamtej wystawy, to zdjęcie na którym trzymamy z Władkiem jego złoty medal na tle moich fotografii. Czego chcieć więcej. Z Maneżu zawiozłem go na salę szermierczą, gdzie redaktor Jacek Żemantowski przeprowadził z nim wywiad dla tygodnika "Razem", w którym wówczas obaj pracowaliśmy. Po kilkugodzinnej wyprawie odwieźliśmy naszego bohatera do wioski, gdzie jak się okazało, na miejscu czekało na niego czterdzieści stacji telewizyjnych z całego świata. Jak wielokrotnie mówiłem, był to ostatni triumf prasy nad telewizją.  
    Pomimo bojkotu Igrzysk przez część reprezentantów z różnych krajów, Polacy zdobywali medale ponieważ należeli do światowej czołówki. Przed biegiem na 3000 metrów z przeszkodami, założyłem się z redaktorem Andrzejem Bunnem z "Ekspresu Wieczornego", że rewelacyjny Filbert Bayi nie wygra z naszym rodakiem Bronisławem Malinowskim. O skoczkinię wzwyż Urszulę Kielan się nie zakładałem, ponieważ w tamtym okresie nie było mocnych na Włoszkę Sarę Simeoni. Miłą niespodziankę zrobił nam Czesław Lang przywożąc srebro w kolarstwie szosowym. Jeździectwo było jedyną dyscypliną w której zabrakło gwiazd, ale nic to nie ujmuje ze złotego medalu zdobytego przez Jana Kowalczyka w skokach przez przeszkody. 
     Jedyna konkurencja po której pozostał niedosyt, to konkurs skoku wzwyż mężczyzn. Jacek Wszoła podobnie jak Władysław Kozakiewicz był faworytem. Wszystko szło zgodnie z planem, a nasz rodak na stadionie dawał popis swoich umiejętności. Skoczył gładko na 235 cm, ale taką samą wysokość uzyskał mało znany zawodnik NRD Gerd Wessig. Przy 237 cm Jacek strącił poprzeczkę, ale jego rywal już nie. Reprezentant socjalistycznej części Niemiec zabrał Polakowi złoto sprzed nosa. Można by powiedzieć, że taki jest urok sportu. Wątpliwości jednak pozostały. Przypomina mi się konferencja prasowa po triumfie NRD-owskich sprinterek. Ich trener zapytany przez jednego z dziennikarzy, dlaczego zawodniczki mówią tak grubym głosem, odpowiedział, że one nie przyjechały tu śpiewać tylko biegać. Domyślam się, że pogromca Jacka dorastał w podobnej grupie. Nikt o Wessig'u przed, ani po Igrzyskach Olimpijskich nie słyszał. Mój pobyt w Moskwie ilustruje fotoreportaż zamieszczony w galerii na Facebooku.

                                                          www.fotofidus.pl

czwartek, 7 lipca 2016

Agnieszka Radwańska

     Agnieszka Radwańska podobno grywała na turniejach organizowanych przez redaktora Bohdana Tomaszewskiego. Przez kilkadziesiąt lat odbywania się tej imprezy, przewinęły się przez nią tysiące naśladowców Jadwigi Jędrzejowskiej i Wojciecha Fibaka, ale obecnej rakiety numer 3 w rankingu WTA nie zapamiętałem. 
     Gdy na korty Warszawianki zaczęła się zjeżdżać światowa czołówka, pojawiła się i Agnieszka Radwańska. Z miłym zaskoczeniem przyjąłem informację, że jej trenerem przygotowania motorycznego był mój kolega Marek Śliwiński. Pochodzący z Wybrzeża tyczkarz, był gwiazdą tej konkurencji w latach 60-tych. To on przedstawił mnie całej rodzinie: dziadkowi, który zainwestował w talent Agnieszki sprzedając obraz Chełmońskiego; mamie - bardzo ciepłej kobiecie; tacie - byłemu wyczynowemu hokeiście i pierwszemu trenerowi naszej tenisistki; oraz ślicznej jak aniołek, młodszej siostrze Uli. Ten aniołek na korcie pokazywał rogatą duszę, niczym nie ustępując starszej siostrze. Marek zwierzył mi się, że ma niepisaną umowę z rodziną, że sukcesy są ich zasługą, a porażki bierze na siebie. 
     Fotografując kolejny turniej z udziałem sióstr Radwańskich, z podziwem patrzyłem jak dziewczyny wypiękniały i zrobiły się tak zgrabne, że niejedna modelka pozazdrościłaby im figury. Krzycząc przez płot, zapytałem co z Nimi robią, że są takie zgrabne? Dziewczęta uśmiechnęły się, a trener odpowiedział, że robią swoje. Agnieszka przez lata ciężkiej pracy na korcie, nabyła co niemiara sukcesów. Pnie się w rankingu, stając się Naszym "Dobrem Narodowym". W pewnym momencie spostrzegłem, że im więcej zwycięstw, tym Marka Śliwińskiego mniej. Zrobił swoje, przekazał dobrze uformowane zawodniczki w ręce taty - trenera. Do jej największych osiągnięć do tej pory, zaliczyłbym udział w Wimbledonie w 2012 r., gdzie doszła do finału, powtarzając przedwojenny sukces Jadwigi Jędrzejowskiej oraz wygraną w WTA Finals 2015, imprezie kończącej kalendarz kobiecych rozgrywek, do której kwalifikuje się 8 najlepszych zawodniczek sezonu.
     Niedługo po zakończeniu turnieju wielkoszlemowego na kortach trawiastych w 2012 roku, rozpoczynały się Igrzyska Olimpijskie w Londynie. Agnieszkę spotkał niebywały zaszczyt zostania chorążym polskiej reprezentacji i to ona prowadziła Naszych zawodników przed obliczem Królowej Elżbiety II, podczas ceremonii otwarcia. Dostąpienie tego zaszczytu miało też niestety ujemne strony. Wielogodzinne oczekiwanie na przemarsz robi swoje, tym bardziej, że pierwszą rundę turnieju olimpijskiego rozpoczynała na następny dzień. Do tego jeszcze doszła "klątwa chorążego". Być może to przypadek, ale jeszcze nigdy polski zawodnik niosący flagę w czasie ceremonii otwarcia Igrzysk nie odniósł sukcesu na tej imprezie. Tak też się stało w jej przypadku. 
     Gdy piszę te słowa, Agnieszka zakończyła już swój udział w tegorocznym Wimbledonie na 1/8 finału, ulegając znakomitej Dominice Cibulkovej. Mam natomiast nadzieję, że Nasza tenisistka zaprezentuje podczas Igrzysk w Rio swój nieprzeciętny talent. Chyba, że jako najbardziej rozpoznawalny polski sportowiec znowu zostanie wrobiona w zaszczytne niesienie Naszego sztandaru. Czego jej serdecznie nie życzę i czekam na Rio.   

                                                           www.fotofidus.pl

poniedziałek, 4 lipca 2016

The Rolling Stones

     O członkach The Rolling Stones zrobiło się ostatnio dosyć głośno. Charlie Watts, który niedawno skończył 75 lat, osiwiał na wieść o śmierci ulubionych koni jego małżonki. Natomiast gitarzysta Ronnie Wood, mężczyzna powiedzmy w podeszłym wieku lub jak kto woli w sile wieku, został ojcem bliźniaczek. Pozostaje tylko pogratulować, parafrazując przy tym tytuł słynnego opowiadania Ernesta Hemingway'a: stary człowiek, a może.
     The Rolling Stones, to obok The Beatles, The Kinks, The Animals, The Hollies czy Beach Boys, jeden z moich ulubionych zespołów lat 60-tych,  Miałem nawet przyjemność oglądać na żywo ich koncert w warszawskiej Sali Kongresowej. A było to tak. Lekkoatleta Andrzej Badeński (biegał na dystansie 400 m), postanowił się ustatkować i poprosił mnie, abym uwiecznił ten moment na kliszy fotograficznej. Z przyjemnością się zgodziłem ponieważ koledze klubowemu się nie odmawia (obaj byliśmy zawodnikami Legii). W prezencie ślubnym podarowałem parze młodej album ozdobiony rysunkami świetnego grafika Mirosława Pokory. Najwyraźniej przypadł im do gustu ponieważ Andrzej odwdzięczył mi się biletem na największe wydarzenie muzyczne okresu PRL.
       Przed Salą Kongresową zgromadziła się duża ilość milicjantów, którzy też chyba byli fanami grupy. Mieli przygotowaną kolumnę armatek wodnych do schłodzenia tłumu, gdyby w trakcie koncertu emocje zaczęły sięgać zenitu. The Rolling Stones wystąpili w pierwszym składzie z multiinstrumentalistą Brian'em Jones'em. Gdy rozsunięto kurtynę, wyskoczył Mick Jagger i bez przerwy, przez pełne dwie godziny szalał na scenie. Miałem miejsce w piątym rzędzie, jednak nie siedziałem tylko fotografowałem kręcąc się pod sceną. Jedno z moich zdjęć zostało później wykorzystane na okładce świetnego albumu, wspominającego tamten koncert. 
     Ronnie Wood dołączył do zespołu po odejściu Mick'a Taylor'a, który wcześniej zajął miejsce zmarłego Brian'a Jones'a. Taylor niespecjalnie pasował do wizerunku grupy ponieważ był za zdolny i za ładny. Jego następca, ściągnięty z grupy The Faces, nadawał się natomiast idealnie. Nie dosyć, że oblicze miał odpowiednie, zachowanie pasujące, to do tego nieźle szarpał struny, a w wolnym czasie malował obrazy olejne na płótnie.
     Stonesi przyjeżdżali do Polski jeszcze kilkakrotnie. Jednak nie wybrałem się już na żaden z kolejnych koncertów, aby nie zatrzeć niesamowitych i niezapomnianych wrażeń z ich pierwszego występu nad Wisłą. Wiele lat później spotkałem u mojej przyjaciółki, jednego z wiceprezydentów Warszawy, Ryszarda Miklińskiego. Tego dnia wybierał się na koncert The Rolling Stones, który miał się odbyć na Bemowie. Wymieniliśmy ze znawstwem kilka uwag o grupie, po czym spytałem Ryszarda, czy zajmie miejsce w loży VIP-ów by móc podziwiać muzyków z bliska. Spojrzał na mnie jak na ignoranta oświadczając, że pędzi do domu przebrać się w skórzana kurtkę z ćwiekami i rusza w tłum. Dobra muzyka ponoć najlepiej smakuje właśnie tam. To się nazywa dusza prawdziwego rock'n'roll'owca. Jak widać bez względu na wiek czy funkcję, jaką pełnimy, pozostajemy dużymi dziećmi. Tak trzymać!
     Poniżej prezentuję wspomniane w tekście zdjęcie wykorzystane przy produkcji albumu oraz fotografię przedstawiającą Andrzeja Badeńskiego, dzięki któremu mogłem zespół usłyszeć na żywo.   


                                                          www.fotofidus.pl

piątek, 1 lipca 2016

Zbigniew Boniek - cichy bohater Euro 2016

     Zbigniew Boniek. Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Zbigniew Boniek. Jeśli mnie pamięć nie myli, to karierę rozpoczynał w Zawiszy Bydgoszcz. Potem nagle przeniósł się do Łódzkiego Widzewa, tryumfującego w polskiej lidze oraz zaczął pokazywać pazur w rozgrywkach europejskich. Duet Zbigniew Boniek, Włodzimierz Smolarek zadziwiał Nas wszystkich. Po udanych startach klubowych, dołączył do drużyny słynnych Orłów Górskiego, których przejął w tamtym okresie Jacek Gmoch. Intelektualista, człowiek rozległej wiedzy, dość wspomnieć, że jako kierownika kulturalno-oświatowego, do uszlachetnienia intelektualnego drużyny narodowej zatrudnił Waldemara Łysiaka. Nasz przyszły prezes znalazł się w reprezentacji , w której grali m.in.: kapitan Kazimierz Deyna w stopniu porucznika Wojska Polskiego, Włodzimierz Lubański, Grzegorz Lato i Andrzej Szarmach. Brakowało tam jeszcze żywiołowego Bońka i konflikt był gotowy. Rozeszła się plotka, że Deyna nie może z nim grać. Obaj temu zaprzeczali, ale informacja poszła w świat. Dopiero, gdy wspólnie wchodzili na murawę, a Polacy mimo to wygrywali, sprawa ucichła. Również w tym czasie, w kadrze narodowej, Bońkowi na boisku zaczął wtórować Adam Nawałka.
     Gdy przeglądałem zdjęcia reprezentacji, Adam Nawałka ukazywał się na nich jako chłopiec cherubinek, o nienagannych manierach, elegancki na boisku, wytworny poza nim. W tej roli przejął pałeczkę po Leszku Ćmikiewiczu, innym reprezentancie Polski, też odznaczającym się wysoką kulturą. Były to tylko pozory i już wyjaśniam dlaczego. Przed laty, Robert Gadocha powiedział mi żebym nie śledził piłki, tylko co dzieje się na boisku, ponieważ to tam dopiero toczy się bezpardonowa walka. Podczas meczu z Walią, decydującym o Naszym awansie do Mistrzostw Świata w Niemczech,  Leszek Ćmikiewicz z miną niewiniątka, do furii doprowadzał napastników przeciwnika. W efekcie jeden z nich wyleciał z boiska. Wydaje mi się, że taką samą rolę w drużynie narodowej przejął jego następca, dżentelmen boiska - Adam Nawałka.  Na zdjęciu z meczu z NRD, które prezentuję w mojej galerii, obecny trener Naszej reprezentacji stoi grzecznie, a zawodnik kryjący go jest przerażony. Musiał mu odebrać trochę zdrowia w czasie gry.
     Wracając do Bońka, odniosłem wrażenie, że był człowiekiem nieśmiałym, ale znającym Swoją wartość. Nie spoufalał się, ale utrzymywał sympatyczny dystans. Byłem mile zaskoczony, gdy przed wyjazdem do Juventusu podjął mnie i redaktora Andrzeja Persona, w Swoim mieszkaniu w Łodzi. Andrzeja znał bardzo dobrze ponieważ ten pisał o Nim serię znakomitych materiałów na łamach tygodnika "Razem". Mnie natomiast prawie nie znał. Pomimo tego, przyjął Nas niezwykle serdecznie. Wyczułem, że w czasie rozmowy próbował mnie wybadać. Nie przechwalałem się moją znajomością niuansów piłkarskich, bo o tym nie miałem zielonego pojęcia. Natomiast znam się całkiem nieźle na innych dyscyplinach sportu i często wychodziliśmy poza tematy piłkarskie, w których pan Zbigniew był również biegły. Najbardziej wzruszyła mnie opowieść o tym, że w wolnych chwilach lubił chodzić na treningi trampkarzy i typować przyszłych mistrzów. Przed ostatnimi wyborami na Prezesa PZPN, zarzucano mu, że jako wybitny zawodnik, nie ma zielonego pojęcia o pracy z dziećmi. Jak mało go znali. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Ujednolicił system szkoleniowy tak, by trenerzy wszystkich szczebli stosowali na pewnym etapie, te same metody treningowe i mówili tym samym językiem szkoleniowym.
     Kariera piłkarska Bońka toczyła się zgodnie z oczekiwaniem. W Juventusie Turyn, jego kolegą klubowym został  jeden z najlepiej grających wówczas zawodników na świecie - Michele Platini. Wspólnie toczyli boje w ramach rozgrywek europejskich m.in. z macierzystym klubem przyszłego prezesa czyli Widzewem Łódź. Wynik nie grał roli, ważne że mogliśmy oglądać Naszego rodaka w elitarnym klubie europejskim. Po zakończeniu kariery zawodnika, pozostał we Włoszech, obejmując posadę trenera AS Roma oraz przez krótki czas pełnił funkcję trenera reprezentacji Polski. Jak to często bywa dobrzy zawodnicy nie zawsze sprawdzają się w roli trenerów. Nie mogą zrozumieć, ze rzeczy które im przychodziły na boisku z łatwością, innym mogą sprawiać trudności. 
     Jako działacz, też nie miał łatwego życia ponieważ lubił mieć swoje zdane, ale w końcu został wybrany na Prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej. Trenerem kadry uczynił kolegę z reprezentacji, Adama Nawałkę. Ten dżentelmen w każdym calu, okazał się wymagającym szkoleniowcem. Stworzył zespół, który oglądamy z przyjemnością. Ten świetnie współpracujący tandem, Boniek-Nawałka, wykreował drużynę, która nie przegrywając ani jednego meczu w fazie grupowej, dotarła aż do ćwierćfinałów Mistrzostw Europy.

                                                        www.fotofidus.pl