poniedziałek, 21 listopada 2016

Budowle socjalizmu

     W poprzednim poście, opisałem jak "walec cywilizacji" zepchnął w niebyt pracowitych jak pszczółki działkowiczów. Budowa osiedla "Gocław", jednym miała dać szczęście, podczas gdy marzenia innych obróciła w ruiny i zgliszcza.
     To co Państwu pokazuję w fotoreportażu zamieszczonym na Facebooku, to jednak nie ruiny. To nowe, niewykorzystane, a już zniszczone części powstającego osiedla. Mógłby z tego powstać niejeden blok, ale kto by się tym przejmował. Tak wyglądały budowy socjalizmu. Wyrzucano byle gdzie. Na zamieszczonym poniżej zdjęciu, można zobaczyć jak "udekorowano" miejsce relaksu mieszkańców pobliskich domków. Jeziorko w którym pływały sobie rybki, o czym może świadczyć widok wędkarza, miało swój mały ekosystem, który zamieszkiwały robaczki, gdzie rosły roślinki, a ptaszki w szuwarach wiły sobie gniazdka.
     Zamieściłem ten materiał w gazecie. Niestety niszczenie środowiska, które niosła za sobą budowa osiedla "Gocław", nie spotkało się z protestem ani jednego ekologa. Być może dlatego, że gdy przygotowywałem ten fotoreportaż, mieliśmy lipiec 1982 roku, a w Stanie Wojennym takie demonstracje wymagały odwagi. 
     Ten tekst dedykuję obecnym mieszkańcom "Gocławia", którzy zakładając rodziny w okolicach Centrum Handlowego "Promenada", mogą nie być świadomi historii osiedla i jaką przeszłość za sobą niesie. 

                                                          www.fotofidus.pl

czwartek, 17 listopada 2016

Ogródki działkowe

     Mieszkając w sześciopiętrowym budynku w okolicach Placu Szembeka, przez wiele lat nad głowami fruwały mi szybowce wyciągane na linie przez kukuruźniki z pobliskiego lotniska, a z okien miałem widok na Wisłę. Pełna sielanka. Do czasu. Podjęto decyzję o przekształceniu lotniska warszawskiego aeroklubu w jedną z budów socjalizmu czyli osiedle "Gocław". Miejsce się do tego dobrze nadawało ponieważ do centrum stolicy było blisko, a nowo wybudowany Most Łazienkowski skracał drogę do południowych dzielnic Warszawy.
     Materiał, który Państwu prezentuję w mojej galerii na Facebooku, powstał w maju 1981 roku. W sklepach wszystkiego brakowało, więc pobliscy mieszkańcy postanowili zagospodarować nieużytki, by na niewielkich działkach zasadzić coś, co pozwoli im przetrwać ten trudny okres. Tymczasem bloki z wielkiej płyty rosły w oczach i jak buldożer wypierały działkowiczów z zajmowanych terenów. Proszę pamiętać, że było to na pół roku przed wprowadzeniem Stanu Wojennego, więc w tym czasie, każdy mógł swobodnie wykrzyczeć swoje niezadowolenie. Protesty działkowiczów, którzy dużo serca włożyli w to, by oglądać jak zasiane rośnie i móc zbierać plony, na niewiele się zdały. Walec cywilizacji zepchnął ich w niebyt.
     Powstało więc osiedle zamieszkałe przez wojsko, milicję i członków Partii. Mieszkania dostali tam również "Legioniści": sprinterzy Marian Woronin, Zenon Nowosz czy ciężarowiec Robert Skolimowski z rodziną. Osiedle przez jakiś czas miało kiepską opinię, ale po zmianie systemu wszystko wróciło do normy. Obecnie rozrasta się, zielenieje, a ludzie stali się bardziej sympatyczni. Tylko szybowców żal. Za to zyskałem wielu, tam mieszkających przyjaciół.    

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 14 listopada 2016

Praga Północ

     Prawobrzeżna część Warszawy prawie w całości ocalała z pożogi wojennej. Na początku lat sześćdziesiątych bardzo często odwiedzaliśmy okolice ulic 11 Listopada, Kowieńskiej, Kowelskiej, Strzeleckiej, Szwedzkiej czy Stalowej. W jednym z ocalałych domów mieszkał nasz ówczesny trener Andrzej Bunn, a także nasz trzeci "bliźniak" Janusz Szewiński. Z tamtych czasów zapamiętałem szare budynki z odpadającym tynkiem oraz podwórka żywcem przypominające klimat wschodnich miasteczek.
     Gdy w 1977 roku redakcja "Razem" zorganizowała wycieczkę do zakładów kosmetycznych "Uroda" mieszczących się przy ulicy Szwedzkiej, to na pamiątkę tej wizyty, w prezencie dostaliśmy po flakoniku wody kolońskiej. Nie pamiętam już nazwy tego specyfiku, pamiętam natomiast, że gdy nadeszła zima, całą zawartość buteleczki wlałem do prawej kieszeni kożucha Andrzeja Baturo. Śmierdziało niemiłosiernie, ale jak nam opowiadał, spotykał się z niesłychaną życzliwością kobiet. 
     Po wycieczce zakładowej, postanowiłem odwiedzić stare śmieci, co udokumentowałem zdjęciami zamieszczonymi w mojej galerii na Facebooku. Trzeba pamiętać, że był to późny Gierek i wciąż jeszcze żywe było hasło: by żyło się lepiej, a ludzie żyli dostatnie. Czy faktycznie tak było, w to śmiem wątpić. Do tej pory przechodzą mnie dreszcze na myśl o ujawnionej po latach informacji, że przy Strzeleckiej, w jednej z ocalałych kamienic, w piwnicach znajdowała się katownia ubecka, a oprawcy wraz ze swoimi rodzinami mieszkali nad miejscem kaźni swoich ofiar. Citroen, widoczny na zdjęciu w galerii, był koszmarnym symbolem tamtych lat. Dla złagodzenia wspomnień, przemalowano go na biało, tak jak modne wówczas Syrenki. I żyło się lepiej. Swoim.         

                                                        www.fotofidus.pl

czwartek, 10 listopada 2016

Przywłaszczenie czyli nowy kierunek w sztuce - część 2

     Rok po wystawie Piotra U.  w "Zachęcie", Teatr Polski z Wrocławia zaprezentował w tej samej galerii, dokumentację fotograficzną oraz plastyczną ze swoich licznych spektakli. W jednej z sal pojawiły się m.in. prace Krzysztofa Zarębskiego, który dla tego teatru robił scenografię do sztuki Helmuta Kajzara. Jednym z pokazywanych dzieł autorstwa Krzyśka, było "Autohemo", z podpisem: fotografia Leszek Fidusiewicz. Dziwna sprawa, bo jeszcze tak niedawno praca Zarębskiego wisiała  w sali obok, jako dzieło artysty Piotra U. Kierownictwo "Zachęty" w tej sprawie nabrało wody w usta.     
     Profesor sztuki Grzegorz Kowalski oraz Wiktor Gutt, dwóch artystów których prace zostały wystawione w londyńskiej galerii pod nazwiskiem Piotra U., zdecydowali się dochodzić swoich praw przed sądem. Podczas procesu, twórca kierunku zwanego "przywłaszczenie", twierdził, że jego grafik w cudowny sposób połączył dwie sąsiadujące strony albumu tak, że nie było najmniejszego śladu ich scalenia. Próbował również przekonać sędziego, że prace to reprodukcje zdjęć z albumu, wydanego przez Centrum Sztuki Współczesnej. Przyjęta przez Piotra U. linia obrony była dziurawa jak ser szwajcarski. Po pierwsze, przy każdej reprodukcji uwidacznia się raster. Niewtajemniczonym już tłumaczę, że raster to fotograficzne piksele,  które stałyby się zauważalne przy zdjęciach tak dużego formatu. Po drugie, po co Piotr U. miałby robić reprodukcje z albumu, skoro posiadał oryginały. Wyrok przeproszenia oraz pokrycia kosztów sądowych, jest wątpliwą satysfakcją dla twórców, którzy stali się ofiarami nowego kierunku w sztuce.
     Jak tłumaczyła mi później prawniczka i właścicielka jednej z galerii, Piotr U. miał chytry plan. W myśl zasady, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą, "artysta" liczył na to, że po kilku latach prezentowania dzieł polskich twórców jako swoje, w świadomości publicznej zaczną się one kojarzyć z jego nazwiskiem i nikt nie będzie pamiętać o nieśmiałych protestach prawdziwych autorów. Tylko, że w swoim cwaniactwie nie przewidział, że w dobie internetu staliśmy się globalną wioską i przepływ informacji jest natychmiastowy. A teraz Piotr Uklański, pomimo wcześniejszego dorobku w sztuce, kojarzony pozostanie jedynie jako twórca niechlubnego kierunku zwanego "przywłaszczenie". 
     Na zdjęciu poniżej, widzimy Janusza Szewińskiego, który ze zdziwieniem obserwuje moją fotografię zawieszoną w "Zachęcie", na wystawie poświęconej pracom Piotra Uklańskiego.

                                                         www.fotofidus.pl
     
     

poniedziałek, 7 listopada 2016

Przywłaszczenie czyli nowy kierunek w sztuce - część 1

     Cała sprawa zaczęła się kilka lat temu, gdy Centrum Sztuki Współczesnej zdecydowało się wydać album, prezentujący najciekawszych polskich twórców lat siedemdziesiątych. Z ramienia CSW pracę nad albumem powierzono Łukaszowi Rondudzie, człowiekowi Piotra U. Obaj pieczołowicie zbierali dokumentację. Najchętniej przyjmowali oryginały takie jak negatywy, diapozytywy lub pliki dużej rozdzielczości, które artyści wypożyczali w dobrej wierze, uznając to za świetną promocję ich twórczości.
     Album wydano na przyzwoitym poziomie. Wśród zaprezentowanych twórców znalazł się i mój przyjaciel Krzysztof Zarębski, którego prace dokumentuję od przeszło czterdziestu pięciu lat. Z tego powodu wykorzystano moje fotografie uwieczniające akcje zwane happeningami, a później performance.
     W 2012 roku, w jednej z londyńskich galerii, Piotr U. zaprezentował prace polskich twórców... jako swoje. Natychmiast wybuchł skandal. "Artysta" szybko znalazł obrońców, którzy zaczęli wmawiać, że to nowy kierunek w sztuce zwany "appropriation", co po polsku oznacza "przywłaszczenie". Sam Piotr U. powtarzał, że polscy twórcy nie potrafią promować siebie, a jemu to świetnie wychodzi i jedynie oddaje im przysługę, wystawiając ich prace pod swoim nazwiskiem. W razie sprzedaży był też gotowy zaopiekować się ich honorarium.
     Pół roku po tych wydarzeniach, prace "artysty" pojawiły się w warszawskiej "Zachęcie". W jednej z sal galerii powieszono moją fotografię, prezentowaną poniżej, na której utrwaliłem performance Krzysztofa Zarębskiego z 1976 roku  pt. "Autohemo". Z czystej ciekawości wybrałem się na wystawę, a przy okazji postanowiłem zrobić dokumentację. Odnalazłem pracę Krzyśka na fotografii słusznych rozmiarów. W trakcie robienia zdjęć, usłyszałem głos salowego, który wykrzykiwał, że pan Piotr U. kategorycznie zabronił fotografowania. Spytałem więc, czy wszystkie te prace są dziełami pana Piotra U., ze szczególnym wskazaniem na moją fotografię, na co uzyskałem odpowiedź twierdzącą. Prośby Zarębskiego u szefostwa "Zachęty", o usunięcie jego pracy, na niewiele się zdały. Tłumaczono pokrętnie, że są one własnością galerii londyńskiej. Ciąg dalszy nastąpi...

                                                           www.fotofidus.pl
     

czwartek, 3 listopada 2016

Wars & Sawa Cup 2016

     W ostatni weekend października, w ursynowskiej hali sportowej, swoje umiejętności prezentowali akrobaci, ale nie cyrkowi, a wyczynowcy. Na zawody do Warszawy przyjechali z siedmiu krajów. Oficjalna nazwa tej imprezy to Międzynarodowy Turniej w Gimnastyce Akrobatycznej - Wars & Sawa Cup 2016. Sponsorów co niemiara, organizacja znakomita, atmosfera wspaniała. Zapomniano tylko o jednym drobiazgu - odpowiedniej promocji. Ja o występach dowiedziałem się zupełnie przypadkowo od przyjaciela i choć z hali ursynowskiej jest bliżej do Radomia niż do mojego domu, nie żałowałem tej wyprawy.
     Za to co zaprezentowali akrobaci, należą im się najwyższe słowa uznania. Na planszy mogliśmy podziwiać zawodników w wieku od 11 do 20 lat. Ładna sylwetka, elastyczne ciało, ogromna siła i odwaga to to, co ich wyróżnia. Fruwając pod sufitem hali, wykonywali salta, obroty, śruby. Były też piramidy wielokondygnacyjne, ale na szczęście obyło się bez upadków. Gdy schodzący z planszy zawodnicy mijali mnie siedzącego na krześle, to dopiero wtedy mogłem zauważyć, że Ci którzy tworzyli górne elementy figury, nie sięgają mi nawet do ramienia. Takie maluchy, a wyczyniają takie cuda.
     Jedyne co mnie drażniło to reklamy. Banery zaśmiecające tło, w nachalny sposób konkurowały z czystością formy elementów prezentowanych przez zawodników. Niestety jest to problem wszystkich imprez sportowych. Kto daje pieniądze musi się rozliczyć dokumentacją fotograficzną, gdzie w tle jak byk wisi nazwa jego firmy. Efekt jest taki, że w śmietniku przeróżnych banerów i plakatów, giną nam prawdziwi bohaterowie, których przychodzimy podziwiać. Dlatego z przyjemnością podzielę się z Państwem moim fotoreportażem bez reklam, zamieszczonym na Facebooku.       

                                                          www.fotofidus.pl

wtorek, 1 listopada 2016

Wspomnienia: Agata Karczmarek

     Na Igrzyskach w Moskwie, Agata Karczmarek była w kadrze gimnastycznej mojej bratowej Danusi. Już wtedy przewyższała konkurentki o głowę... wzrostem. Jak widać na zdjęciu zamieszczonym na Facebooku, gdy stawała na drugim miejscu podium, była wyższa od zwyciężczyni. Z trudem mieściła się między poręczami. Dlatego start olimpijski w stolicy Związku Radzieckiego, był jej ostatnim występem gimnastycznym. Trenerzy gimnastyki uzgodnili z moim bratem Jurkiem, który wówczas prowadził kadrę skoczkiń wzwyż, że przy wzroście 180 cm, Agata szybko może dołączyć do grupy ówczesnych gwiazd tej konkurencji. Po opanowaniu techniki, oddawała jeden fantastyczny skok w konkursie. Niestety nie na maksymalnej wysokości.
     W końcu, Jurek wraz ze świetnym trenerem płotkarek Tadeuszem Szczepańskim, postanowili przenieść Agatę na skok w dal. Tam jedna udana próba mogła gwarantować zwycięstwo. W pierwszym poważnym starcie podczas Pucharu Europy, zawodniczka skoczyła 6,60 m. Zapowiadało to świetną karierę. Jurek i Tadeusz wspólnie opracowali perspektywiczny plan treningowy. W grę wchodziły skoki grubo powyżej siedmiu metrów. Agata wybrała jednak drogę pod okiem innego trenera, z którym jeszcze trzykrotnie pojechała na Igrzyska Olimpijskie i ustanowiła Rekord Polski - 6,97 m. Jurek do końca swojego życia żałował, że Agata nie ustanowiła Rekordu Świata, który był w jej zasięgu.
     Po zakończonej karierze, spotykaliśmy się często podczas zakupów na Bazarze Szembeka. Składaliśmy sobie życzenia świąteczne i imieninowe. Agata jako przedstawicielka jednej z firm alkoholowych, przekonała producenta trunków do sponsorowania mojej wystawy w Galerii Domu Artysty Plastyka. Zadbała o to, by z upływem minut ekspozycja coraz bardziej podobała się odwiedzającym. Wiedziałem, że chorowała, ale ona nie okazywała tego. 
   Gdy do Polski przyleciała Łucja Matraszek-Chydzińska, koleżanka Agaty z czasów startów gimnastycznych, chciała wiedzieć co u niej słychać. Odparłem, że zaraz sama się będzie mogła przekonać i  wybrałem numer w telefonie. Była akurat pora obiadowa, więc odbierając Agata powiedziała, że oddzwoni do nas. Nie zdążyła. Odeszła kilka godzin później. Byliśmy w szoku. 
     Gdy postanowiłem umieścić to zdjęcie w mojej galerii fotografii kolekcjonerskiej, to długo zastanawiałem się nad jego opisem. Pozornie, jest to zwykłe zakończenie jednej z konkurencji lekkoatletycznych, skoku w dal. Przypomina mi uderzenie meteorytu w ziemię. Ilekroć spoglądam na tą fotografię, to właśnie twarz Agaty Karczmarek pojawia mi się przed oczami. Pomimo, że mieliśmy świetne zawodniczki w tej dyscyplinie, to właśnie ona była najbliżej związana z moją rodziną. Agatko spoczywaj w pokoju.          

                                                          www.fotofidus.pl