czwartek, 29 grudnia 2016

Filatelistyka w stanie wojennym

     Po wprowadzeniu stanu wojennego, na mieście pojawiły się koperty, pocztówki oraz znaczki opowiadające prawdziwą historię Polski, przemilczaną przez ówczesny rząd. Wprawdzie nie były honorowane przez władzę ludową, ale dla kolekcjonerów stanowiły nie lada gratkę.  Na przykład, całą serię poświęcono papieżowi Janowi Pawłowi II. Zebrało mi się tego trzy klasery i to nie dlatego, że jestem zapalonym filatelistą, ale by przekazać synowi na pamiątkę tamtych dni.
     Lecąc na Igrzyska Olimpijskie do Sydney w 2000 roku, w samolocie siedziałem obok najwybitniejszego polskiego kolekcjonera znaczków sportowych. Każdy znaczek był odrębną, pasjonująca historią, jak ta o zawodach sportowych w obozach internowania, czy o nieoficjalnych Igrzyskach Olimpijskich zorganizowanych podczas II Wojny Światowej. Tymi opowiadaniami raczył mnie przez całą podróż, a ja słuchałem z otwartą buzią. 
     Chcąc zaimponować mu swoją kolekcją, wyłuszczyłem, jaką to posiadam nieosiągalną dla każdego, unikalną zdobycz w postaci znaczków podziemnej "Solidarności". Kolekcjoner zamyślił się i po krótkiej chwili odparł, że ten zbiór jest bezwartościowy. Być może nie przedstawia wartości materialnej, ale dla mnie ma wartość nieuchwytną: wspomnień, które trudno wycenić. Moje zbiory z tamtego okresu, prezentuję Państwu w galerii na Facebooku

                                                            www.fotofidus.pl
 

czwartek, 22 grudnia 2016

"Anużka" - Moda lat 80-tych

     Lata powojenne to okres niedostatku i wyrzeczeń. Było ponuro. Jedynie z okazji świąt "1-go Maja" i "22-go Lipca", ulice skrzyły barwami czerwonymi i biało-czerwonymi. Radosne pochody, na trybunach stali i machali znani i uradowani tzw. awangarda narodu. Były pikniki, gdzie serwowano jeden gatunek kiełbasy, muzyka grała, naród się cieszył.
     Jednak w dni powszednie, nie było tak wesoło. Ludzie spędzali czas w kolejkach do sklepów, które świeciły pustkami. Zaopatrzenie było kiepskie, a tak zwanych "produktów luksusowych" jak meble, pralki, telewizory, czy radioodbiorniki, nie kupowało się, tylko załatwiało. Jeśli chciałeś nabyć paliwo, to bez znajomości na stacji benzynowej, o napełnieniu baku mogłeś pomarzyć. 
     Jak nie miałeś dojścia, czekałeś w długiej kolejce, wpisany na "listę społeczną", którą sprawdzano w określonych godzinach. Nieobecność oznaczała skreślenie. Bardziej zamożni wynajmowali "stacza", który za niewielkie pieniądze odbębniał "godzinki". Sam, niejednokrotnie zapisany w kolejce społecznej, wyczekiwałem nocami, czy cokolwiek rzucą do sklepu. Po mleko dla syna, ustawiałem się o czwartej nad ranem. Nigdy nie było gwarancji, czy dostawa dotrze.
     Zauważyłem, że najpopularniejszym przedmiotem noszonym przez warszawiaków były siatki plastikowe lub zwykłe torby. Nie wiadomo było czy, gdzie i kiedy rzucą towar na rynek. Stąd pojawiła się nazwa "anużka" - a nuż, będzie można coś kupić. Trzeba było być czujnym i nie tracić okazji. Nawet w czasie oficjalnych uroczystości państwowych, babcia Fornalska - siostra wielce zasłużonego działacza, maszerując w pierwszym szeregu obok najważniejszych osób w państwie, wykazała się przezornością zabierając torbę. Między innymi to zdjęcie, możecie Państwo zobaczyć w fotoreportażu zamieszczonym w galerii na Facebooku.
     W stanie wojennym, sam wykorzystywałem "anużkę" do niecnych celów, co opisałem w poprzednich odcinkach cyklu.  

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Stan wojenny - 17 grudnia 1981

     Pamiętam doskonale dzień wprowadzenia stanu wojennego. Była piękna, słoneczna pogoda, lekki mróz, śnieg po kolana. To wszystko zepsuł pan generał, który za pośrednictwem telewizji, zaczął mówić coś o wyciągniętej ręce, mniejszemu złu i pełzającej anarchii, której to przywódców musiał pozamykać w ośrodkach odosobnienia. 
     Nie mogąc słuchać tych dyrdymałów, poszedłem z synem na długi spacer. Po drodze spotkałem moją koleżankę, Danusię Moskwę. Zażartowałem, że Moskwa wprowadziła nam stan wojenny. Ona zapewniła mnie, że nie ma z tym nic wspólnego. Uwierzyłem. 
     W pierwszy poniedziałek stanu wojennego, w redakcji kazano nam zwrócić sprzęt do wydawnictwa, ponieważ zaczął obowiązywać zakaz fotografowania na terenie całego kraju. Oczywiście, nie podporządkowałem się temu zarządzeniu. Nie mogłem przegapić gratki, by obejrzeć jak będzie wyglądało obalenie socjalizmu w dniu 17 grudnia, jak to nas straszyli rządzący, ustami swojego rzecznika.
     Przygotowałem odpowiednio sprzęt. Owinąłem go gąbką, by szczęk migawki i przewijanie motoru nie były słyszalne. Aparat wyzwalałem kabelkiem elektrycznym. Parametry ustawiłem na sztywno, czas, przysłonę oraz odległość w obiektywie szerokokątnym 24 mm. Sprzęt trzymałem w torebce plastikowej, obiektyw wyglądał przez wyciętą dziurę. Tak przygotowany, poszedłem na Plac Piłsudskiego, wówczas Plac Zwycięstwa.
     Manifestantów nie było. Jakieś dwie panie poprawiały kwiecisty krzyż. W tle stały dwa samochody. Nie kontrolowałem obrazów które rejestrowałem, dlatego większość zdjęć, które prezentuję w galerii na Facebooku, jest przekrzywiona. 
     Za to spotkałem tam kolegę redakcyjnego, Andrzeja Krajewskiego. Zrobiłem mu zdjęcie na tle wozów bojowych. Zaufaliśmy sobie, gdyż ja nie wiedziałem, czy Andrzej jest kapusiem, a on, czy ja nie jestem donosicielem. Nawiązaliśmy współpracę, o której jeszcze napiszę, w kolejnych odcinkach.  

                                                        www.fotofidus.pl
  

czwartek, 15 grudnia 2016

Jak wykiwałem Polską Rzeczpospolitą Ludową - część 2

     Żeby Marian mógł przystąpić do treningu, żołnierze musieli wpierw podwinąć materace tak, by zwolnić dwa tory. Polecenie wykonali z wyraźnym grymasem na twarzy. Od trenera Cucha dostałem stoper, który trzymałem w jednej dłoni, a w drugiej ukryłem niewielkich rozmiarów aparacik. Następnie musiałem zadbać o odpowiednie oświetlenie. O tej porze roku, a był to początek lutego, w porze obiadowej, na dworze robi się już szarówka, a co dopiero na hali. Zacząłem więc żądać, by zapalono światło ponieważ nie widzę odczytu stopera. Miałem nawet przygotowaną odpowiedź, w razie gdyby ktoś rozsądny zapytał się, po co mi stoper na starcie. W takiej sytuacji bym odparł, że badam czas reakcji.
     Zacząłem fotografować trzymając obiektyw między palcami. Czas naświetlania wynosił 1/125 sekundy, przy pełnym otworze przysłony. Następnie, z linii startu przeszedłem na metę. Dla lepszej widoczności, oczywiście stopera, wszedłem na parapet. Fotografowałem z biodra, w kierunku biegaczy. Trening dobiegł końca, a my zadowoleni wychodząc z hali, jeszcze usłyszeliśmy fragment wykładu politruka, który ostrzegał wystraszonych sytuacją żołnierzy, że za nimi pełza rewolucja pod postacią obrzydliwej "Solidarności".
    Po wywołaniu filmu okazało się, że pomimo fotografowania na wyczucie miałem materiał. Na niektórych zdjęciach widać było czarne plamy. To mój palec. Film, za granicę przemycił nasz francuski łącznik, Pierre Szałowski.
     Dobrze przygotowany Marian Woronin udał się do Mediolanu po kolejny sukces. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, okazało się, że nasi zawodnicy są wyczekiwani przez tłum dziennikarzy. Cała ekipa była dumna, że stali się tacy popularni. Tymczasem, przedstawiciele prasy otaczają Woronina, pokazując mu aktualny numer tygodnika "Paris Match", w którym na rozkładówce jest jego zdjęcie z treningu. Prezentuję je Państwu poniżej. Fotografia była oczywiście bez podpisu autora i jedynie Ci, którym dane było ją zobaczyć, skwitowali krótko: to mógł zrobić tylko Fidus. 
     Sprawie ukręcono łeb. Pomimo, że nie było śledztwa, ani wielogodzinnych przesłuchiwań, to trener Cuch, jeszcze  przez dwa lata budził się w nocy spocony, bo myślał że wiozą go w wagonie kolejowym na daleki wschód. A Marian wygrał zawody po raz piąty, przy okazji bijąc kolejny rekord. 
     Tak jak zdjęcie autorstwa Krzyśka Niedenthala, przedstawiające czołg stojący przed kinem "Moskwa", jest symbolem stanu wojennego, tak moja fotografia, jest symbolem tamtego okresu, dla środowiska sportowego. Trenerze Tadeuszu Cuch i Marianie Woronin, bez waszej współpracy ta historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Serdecznie Wam jeszcze raz dziękuję.   

                                                          www.fotofidus.pl

wtorek, 13 grudnia 2016

Jak wykiwałem Polską Rzeczpospolitą Ludową - część 1

     13 grudnia 1981 roku, generał w ciemnych okularach wprowadził stan wojenny na terenie całego kraju. Internował tysiące ludzi, pozamykał redakcje, zakazał fotografowania, odebrał sprzęt. Potrzebne mu placówki i instytucje zamienił na obiekty wojskowe. O dziwo, los mobilizacyjny ominął trenerów, którzy byli oficerami Wojska Polskiego. Piszę to, na przykładzie klubu Legia Warszawa. Gdy trenerom w końcu udało się dodzwonić do swoich przełożonych w klubie, postawili pytanie, czy mają wracać i bronić zdobyczy socjalizmu czy dokończyć obóz. Odpowiedź była krótka: pozostać, co wielce uradowało naszych trenerów wojaków. 
     Problem polegał na tym, że mieli jeden mundur, jedną czapkę, swoje buty i wspólny pas. Do broni nie dawano im się dotknąć. Wszyscy, służbę oficera dyżurnego pełnili w jednym mundurze. Władze zostawiły tych żołnierzy w spokoju. Zdawały sobie sprawę, że widzieli oni kawałek świata, zobaczyli jak żyją ludzie w innych krajach i że półki w sklepach, mogą być zapełnione towarem, więc mogą szerzyć defetyzm w szeregach armii. Jednym z takich oficerów, był mój brat Jurek. Stacjonował w stopniu kapitana, na etacie pułkownika.
     To właśnie od niego dowiedziałem się, że warszawską Akademię Wychowania Fizycznego zamieniono w jednostkę wojskową. Z racji, że "Legia" to klub wojskowy, w drodze łaski, zezwolono sprinterom z grupy trenera Tadeusza Cucha, kontynuować przygotowania do zbliżających się halowych Mistrzostw Europy w Mediolanie. Do tego celu, oddano im halę z tartanową bieżnią.
     Wśród zawodników, znalazł się Marian Woronin. Czterokrotny mistrz i rekordzista tej imprezy, był w świetnej formie i chciał ponownie zwyciężyć. Od Jurka usłyszałem, w jak surrealistycznych warunkach Marian szlifował formę. Dogadałem się z trenerem Cuchem, że jako jego pomocnik, wjadę na AWF z Woroninem. Fotografowanie na terenie jednostki wojskowej w stanie wojennym, uznano by za szpiegostwo i w razie wpadki, w ciemno odsiedziałbym swoje dwadzieścia pięć lat, więc ryzyko było spore. Dlatego, umówiłem się z trenerem i zawodnikami, że gdyby coś poszło nie tak, odpowiedzialność biorę na siebie, a oni o niczym nie wiedzieli. Aparat Rollei 35 schowałem do skarpety i ruszyłem na wojnę.
     W samochodzie Woronina, skarpetę ze sprzętem fotograficznym wcisnąłem do kolca. Na teren uczelni-jednostki wjechaliśmy bez problemów ponieważ Mariana wszyscy znali, a na pasażera nikt nie zwracał uwagi. Na hali, moim oczom ukazał się niesamowity widok. Wzdłuż stumetrowej bieżni, po jej obu stronach, ułożono obok siebie materace, a na nich plecaki, hełmy, karabiny. Na rzutniach to samo. W kole, z którego pchał Władek Komar, ustawiono stolik dyżurnego
     Trening rozpoczęliśmy od gry w "kosza", którą obserwowało około stu pięćdziesięciu żołnierzy, podziwiających nasze "umiejętności". Półtorej godziny później, nadal byliśmy dla nich atrakcją. Gdy w końcu staliśmy się obojętni, Marian mógł przystąpić do treningu biegowego. Ciąg dalszy nastąpi... 

                                                          www.fotofidus.pl

   

czwartek, 8 grudnia 2016

Defilada Tysiąclecia

     W 1966, klub Legia Warszawa obchodził swoje pięćdziesięciolecie. Jednak najważniejszym wydarzeniem tamtego roku, było tysiąclecie polskiej państwowości. Jak sobie przypominam to święto, to przebiegało ono dwutorowo. Podczas, gdy kościół gromadził tłumy radosnych wiernych, Władysław Gomułka rzucił hasło "tysiąc szkół na tysiąclecie". Nie liczyłem czy wybudowano ich aż tyle, ale co rusz uroczyście otwierano kolejne.
     Kulminacją obchodów miała być Defilada Tysiąclecia. Wyznaczono ją na 22 lipca, czyli  w dniu najważniejszego święta PRL-u. Zaproszono znamienitych gości, głównie ze wschodu, a wisienką na torcie miała być obecność Nikity Chruszczowa. Jak w każdej defiladzie, nie mogło zabraknąć elementów sportowych, więc maszerowali i nasi mistrzowie. Spróbowałby któryś odmówić. 
     Legia postanowiła pójść na całość. Zbudowano ażurową rakietę, na której gimnastyczki wykonywały trudne elementy, przy okazji demonstrując swoje wdzięki. Na platformach ciągniętych przez motocykle, ustawiono sprzęt gimnastyczny, na którym gimnastycy wyczyniali cuda. 
     Lekkoatletów reprezentowałem ja. Moim zadaniem, było pokazanie towarzyszowi Nikicie pozycji startowej. Przed trybuną honorową miałem przyjąć pozycję "gotów" i tak wytrzymać około minuty. Kto chociaż raz wybiegał z bloków startowych ten wie, że po komendzie "gotów", w ciągu sekundy następuje strzał startera. Po kolejnych próbach gimnastycy swoje, a ja swoje. W pewnym momencie podbiega do mnie pułkownik Bagłajewski, który nadzorował nasze poczynania i krzyczy: "Panie Leszku, więcej serca, więcej serca...". Zastanawiałem się, gdzie mam pokazać to swoje serce, skoro mojej twarzy nie będzie widać. 
     Wreszcie nadszedł upragniony dzień. Trybuna honorowa pękała w szwach. Gdy wjechaliśmy na Plac Defilad, a ja przyjąłem, z tak wielkim trudem wypracowaną pozycję startową, byłem chyba jedyną osobą w Polsce, której pozwolono bezkarnie wypinać tyłek na władzę i jeszcze robić to z całego serca. Rakieta jeszcze przez długie lata stała opodal wejścia na stadion Legii, przypominając mi te radosne chwile.
     W roku jubileuszowym, władze Legii Warszawa zabiegały u najważniejszych osób w państwie, by pozyskać tereny za kanałkiem Piaseczyńskim, aż po ulicę Szwoleżerów. Klub był w tamtym czasie mistrzem Polski w dwudziestu trzech dyscyplinach. Miał nawet sekcję żużlową. Na nowych terenach planowano postawić halę, parkur jeździecki i wiele obiektów treningowych. Jednak generałom nie udało się przekonać urzędników. Ostatecznie wybudowano tam mieszkania dla swoich oraz liczne ambasady. Klub przeniesiono na Bemowo i tam dogorywa. Rzeźba dyskobola, ustawiona przed budynkiem głównym z okazji pobicia rekordu świata przez Edmunda Piątkowskiego, wylądowała na odludziu.
     Niestety z okazji setnej rocznicy założenia klubu, nie mam zbyt wielu powodów do radości, dlatego zapraszam Państwa do mojej galerii na Facebooku, gdzie przypominam lepsze czasy Legii Warszawa.   

                                                          www.fotofidus.pl



poniedziałek, 5 grudnia 2016

Andrzej Baturo: 50 lat z fotografią

     Ostatnio w Galerii Związku Polskich Artystów Fotografików, swój dorobek twórczy zaprezentował mój serdeczny przyjaciel, Andrzej Baturo. Jest to ten artysta, któremu wlałem do kożucha całą zawartość wody kolońskiej, przez co przez trzydzieści pięć lat nie chciał pokazać moich zdjęć, w chyba najlepszej galerii fotografii w Polsce, znajdującej się w Bielsku-Białej.  Najlepszej dlatego, że ściśle współpracuje z Galerią Sztuki Współczesnej, pozytywnie oddziałując na siebie. To właśnie Andrzej, wspólnie z Krzyśkiem Barańskim, ściągnął mnie do redakcji "Razem". Wiele z prezentowanych tematów fotografowaliśmy i publikowaliśmy razem. Byliśmy nierozłączni, tworzyliśmy niezły duet.
     Oglądając wystawę, wkroczyłem w inny świat. Znakomite fotografie z minionej epoki, obiektywnie, bez czarnowidztwa oddają klimat lat siedemdziesiątych. Jest wśród nich reportaż z pierwszego dnia w wojsku, izby wytrzeźwień, sali porodowej, przeprowadzki, no i z winobrania w Zielonej Górze, który stał się powodem wielkiego niezadowolenia u towarzyszy z Wydziału Pracy KC. I nie chodziło tu o wino, które lało się strumieniami. W sześciokolumnowym materiale, oburzenie wywołało niewielkie zdjęcie, na którym jeden z maszerujących przed trybuną honorową, zbyt usłużnie kłania się w pas przed władzami, niemalże bijąc czołem o bruk.
     Galeria ZPAF była również organizatorem naszej wspólnej wystawy z meczu Polska-Anglia. Chodzi tu o mecz, który otwierał nam drogę do finałów w piłkarskich Mistrzostwach Świata w Niemczech. Podczas, gdy ja skoncentrowałem się na tym, co działo się na boisku, Baturo i Barański pokazali klimat jaki panował wokół meczu. Należy pamiętać, że były to czasy, gdy na stadion można było przemycić napoje rozweselające, więc na trybunach było radośnie, co koledzy świetni pokazali na swoich pracach. Szczególnie utkwiło mi w pamięci zdjęcie, przedstawiające rozradowanego kibica, trzymającego butelkę w dłoni. Uśmiechał się szczerze, a zębów doliczyłem się dwóch. Pewnie zostawił je sobie do dziurkowania biletów. Moje fotografie z wydarzeń na murawie, były chyba niezłym uzupełnieniem.
     Kto nie odwiedzi wystawy "Z perspektywy lat..." , straci szansę by zobaczyć w jakich czasach przyszło żyć jego rodzicom. A szkoda być uboższym o takie doświadczenie.  

                                                          www.fotofidus.pl