Pamiętam doskonale dzień wprowadzenia stanu wojennego. Była piękna, słoneczna pogoda, lekki mróz, śnieg po kolana. To wszystko zepsuł pan generał, który za pośrednictwem telewizji, zaczął mówić coś o wyciągniętej ręce, mniejszemu złu i pełzającej anarchii, której to przywódców musiał pozamykać w ośrodkach odosobnienia.
Nie mogąc słuchać tych dyrdymałów, poszedłem z synem na długi spacer. Po drodze spotkałem moją koleżankę, Danusię Moskwę. Zażartowałem, że Moskwa wprowadziła nam stan wojenny. Ona zapewniła mnie, że nie ma z tym nic wspólnego. Uwierzyłem.
W pierwszy poniedziałek stanu wojennego, w redakcji kazano nam zwrócić sprzęt do wydawnictwa, ponieważ zaczął obowiązywać zakaz fotografowania na terenie całego kraju. Oczywiście, nie podporządkowałem się temu zarządzeniu. Nie mogłem przegapić gratki, by obejrzeć jak będzie wyglądało obalenie socjalizmu w dniu 17 grudnia, jak to nas straszyli rządzący, ustami swojego rzecznika.
Przygotowałem odpowiednio sprzęt. Owinąłem go gąbką, by szczęk migawki i przewijanie motoru nie były słyszalne. Aparat wyzwalałem kabelkiem elektrycznym. Parametry ustawiłem na sztywno, czas, przysłonę oraz odległość w obiektywie szerokokątnym 24 mm. Sprzęt trzymałem w torebce plastikowej, obiektyw wyglądał przez wyciętą dziurę. Tak przygotowany, poszedłem na Plac Piłsudskiego, wówczas Plac Zwycięstwa.
Manifestantów nie było. Jakieś dwie panie poprawiały kwiecisty krzyż. W tle stały dwa samochody. Nie kontrolowałem obrazów które rejestrowałem, dlatego większość zdjęć, które prezentuję w galerii na Facebooku, jest przekrzywiona.
Za to spotkałem tam kolegę redakcyjnego, Andrzeja Krajewskiego. Zrobiłem mu zdjęcie na tle wozów bojowych. Zaufaliśmy sobie, gdyż ja nie wiedziałem, czy Andrzej jest kapusiem, a on, czy ja nie jestem donosicielem. Nawiązaliśmy współpracę, o której jeszcze napiszę, w kolejnych odcinkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz