czwartek, 15 czerwca 2017

Wystawa "Moja historia fotografii"

     Wystawa "Moja historia fotografii" to nasze wspólne dzieło. Nasze czyli moje oraz prowadzącego mój blog, mojego syna Wiktora. Robi to tak dobrze, że jego praca wzbudziła zainteresowanie poetki, purystki językowej oraz dyrektor Centrum Edukacji Olimpijskiej w jednym, pani Katarzyny Deberny. To ona zaproponowała, że skoro na podstawie komiksu można nakręcić film, to dlaczego nie spróbować z blogu zrobić wystawę. Z pomocą mojego przyjaciela, również świetnego fotografa Jacka Kucharczyka, który zajął się przygotowaniami od strony graficznej, udało się. 
     Ekspozycja zawisła przed tegorocznym "Piknikiem Olimpijskim", więc liczni medaliści olimpijscy, którzy brali w nim udział mieli szansę ją zobaczyć. Pomysł wystawy polegał na tym, że zaprezentowany zbiór fotoreportaży uzupełniony był tekstami z bloga. Pokazałem szesnaście z ponad pięćdziesięciu historii, które przydarzyły mi się w czasie mojej pracy dziennikarskiej. 
     Rozpoczynam rokiem 1967, w którym to zespół The Rolling Stones dał koncert w warszawskiej Sali Kongresowej. Kończę na roku 1988 historią "Droga mleczna", w której ukazuję etapy jakie przebywa mleko, od krowy po sklepową półkę. Pokazuję komiczność czasów, w których przyszło nam wówczas żyć, a co uznawaliśmy za normalność. Dopiero z dystansu mijających lat można ocenić surrealizm tamtego okresu. Mówiło się, że byliśmy krajem biedy i transparentów czyli ogólnej szczęśliwości. Za taki raj, jeśli mogę prosić, to dziękuję.       

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Wawrzyny Olimpijskie

     W ubiegły wtorek zadzwonił do mnie kolega ze Stanów Zjednoczonych, Ryszard Katus. Tak proszę Państwa, to ten sam Rysiek Katus, który przywiózł nam z Monachium wielką niespodziankę w postaci medalu olimpijskiego wywalczonego w dziesięcioboju. Wracając do teraźniejszości, Los Angeles leży kawał drogi od Warszawy, a on wie o wiele lepiej co się dzieje w polskim sporcie, niż ja tu na miejscu. 
     W dniu, gdy wykonał telefon, rozdane zostały Wawrzyny Olimpijskie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Ten dwunastocentymetrowy medal, przyznawany jest co kilka lat w drodze konkursu, twórcom, za pracę o tematyce sportowej. Istnieje podział na dyscypliny sztuki, od malarstwa, poprzez architekturę, literaturę, muzykę, a skończywszy na fotografii.
     Podczas rozmowy z Ryśkiem, odniosłem wrażenie, że ma żal do organizatorów, że nie przyznali mi tego zaszczytnego wyróżnienia  Uspokoiłem go mówiąc, że jury nikomu nie przyznaje Wawrzynów na piękne oczy. Trzeba najpierw dać im szansę nadsyłając prace. A żeby całkowicie uspokoić mojego przyjaciela, odparłem, że jestem laureatem czterech Wawrzynów Olimpijskich, dwóch srebrnych i dwóch wyróżnień i to w czasach, gdy nie było podziału na gatunki sztuki, a więc rywalizowałem z malarzami, pisarzami, kompozytorami, architektami itp. I jakoś się udawało. Na dowód prezentuję Państwu fotografię, na której moja skromna osoba wraz z legendą dziennikarstwa sportowego Bogdanem Tuszyński, przyjmujemy gratulacje od pisarza Andrzeja Ziemilskiego. 
     W tym roku z przyjemnością obejrzałem, jak nagrodę za całokształt pracy twórczej odebrał profesor Wojciech Zabłocki. Znakomity szermierz z okresu świetności tej dyscypliny, a także propagator sztuki w świecie sportu i sportu w ogóle. To on jest twórcą kompleksu sportowego w syryjskim Damaszku. Na pewno jest mu przykro, gdy zdaje sobie sprawę, że na skutek obecnych działań wojennych w tamtym kraju, z jego dzieła niewiele zostało.
     W dziedzinie rzeźby Wawrzyn odebrał profesor Adam Myjak, a w dziedzinie literatury, nagroda przyznana została m.in. profesorowi Henrykowi Sozańskiemu, byłemu rektorowi AWF, najpiękniej pokonującemu poprzeczkę skoczkowi jakiego znam. W mojej specjalizacji, Złoty Wawrzyn trafił w ręce Kuby Atysa, według mnie najzdolniejszego fotoreportera młodego pokolenia.
     Mam nadzieję, że Ryśkowi Katusowi wyjaśniłem zawiłości przyznawania Wawrzynów, a on je zrozumiał, bo nie będę dwa razy powtarzać. A wszystkie osoby, zainteresowane, które z moich zdjęć zostały nagrodzone Wawrzynami w poszczególnych latach, wystarczy, że kliknął w ten link, aby się tego dowiedzieć.

                                                          www.fotofidus.pl

 
    

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Nowy wunderteam?

     Sezon sportów zimowych i halowych dobiegł końca. W powietrzu czuć wiosnę, a ja z ciekawością oczekuję wieści, czym nasi herosi zaskoczą nas latem, sprawiając nam kolejny raz w tym roku niesamowitą frajdę, porównywalną do tej, jaką w zimowe wieczory dawali nam skoczkowie narciarscy. 
     Już w pierwszy weekend marca, nasi narciarscy szybownicy sięgnęli po drużynowy tytuł Mistrzów Świata, wygrywając w Lahti. Miejscowość dla nas nie bez znaczenia, bo to tam, w 1938 roku, Stanisław Marusarz został wicemistrzem świata w skokach indywidualnych. 
     Ale powróćmy do teraźniejszości. Popisy Piotra Żyły i Kamila Stocha w Konkursie Czterech Skoczni, medal Żyły na Mistrzostwach Świata oraz drugie miejsce Stocha w rywalizacji o miano najlepszego skoczka sezonu 2016/2017 to osiągnięcia, za które należą się niskie ukłony naszym zawodnikom. Wisienką na torcie było zdobycie po raz pierwszy w historii Kryształowej Kuli za osiągnięcia drużynowe w całym sezonie. Chłopcy przyzwyczaili nas do tego, że ciągle wygrywają i aby w takiej formie dotrwali aż do przyszłorocznych zimowych Igrzysk.
     Natomiast miłym zaskoczeniem okazał się start lekkoatletów na halowych Mistrzostwach Europy w Belgradzie. Z takim workiem medali, z takiej rangi zawodów, nie wracali od dawna. Nastała euforia, zaczęto krzyczeć o nowym wunderteamie. Z tą radością, jednak jeszcze bym się wstrzymał do letnich Mistrzostw Świata w Londynie. Pamiętajmy, że do składu dojdzie wtedy fantastyczna Anita Włodarczyk, niezawodna na takich imprezach młociarka; dyskobol Piotr Małachowski i "przedłużona" sprinterka Joanna Jóźwik. 
     Ale wróćmy jeszcze do tego co wydarzyło się w Belgradzie. Przez wiele lat mówiono, że halowe Mistrzostwa Europy to impreza mało znacząca, a żadna z wielkich gwiazd poważnie jej nie tratuje. Tegoroczna impreza dała temu kłam. Z drobnymi wyjątkami, na stracie zameldowali się wszyscy najlepsi, a bywało tak, że rywalizowali ze sobą niedawna juniorka z uznaną gwiazdą, która mogłaby być jej rodzicielką. 
     Lubię oglądać zmagania lekkoatletów walczących o medale, gdzie nie liczy się wynik, tylko zajęte miejsce. Jak na dłoni widać inteligencję i cwaniactwo sportowe, "zagrywki pokerowe" bardzo podnoszące atrakcyjność i atmosferę zawodów. W przeciwieństwie do coraz nudniejszych i przewidywalnych, preparowanych wyników na zawodach Diamentowej Ligii, imprezy rangi mistrzowskiej są pełne niespodzianek. Oglądając zmagania naszych sportowców w Belgradzie, przecierałem oczy ze zdumienia, a duma tak mnie rozpierała, że nie mogłem wstać z obszernego fotela.
     Największe wrażenie zrobili na mnie młodzian Konrad Bukowiecki, odpychający od siebie kulę na niebotyczną odległość 21,97 m., oraz zawodnik o fryzurze niemowlaka i dziecięcym usposobieniu, który pomimo sprzeczności losu, targany kontuzjami, po mistrzowsku rozegrał konkurs skoków wzwyż, wspinając się na najwyższy stopień podium. Zdjęcie Sylwestra Bednarka zamieszczam poniżej. 
     Wyrazy uznania należą się także pięknej i mądrej Annie Jagaciak-Michalskiej, która dwukrotnie w eliminacjach i finale trójskoku, przekroczyła granicę 14 metrów, bijąc przy tym własny rekord i ocierając się o krajowy oraz obdarzonemu świetnymi warunkami fizycznymi, młodemu skoczkowi w dal Tomaszowi Jaszczukowi, stabilizującemu się na granicy ośmiu metrów. Stamtąd już niedaleko do dziewięciu metrów, czego jemu i sobie serdecznie życzę.
     A za najlepszy duet sprawozdawców lekkoatletycznych, uważam ten, tworzony przez Artura Partykę i Marka Plawgo.

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 20 marca 2017

Polska gwiazda NBA

     Młodsi czytelnicy mojego bloga znają Marcina Gortata przede wszystkim z jego występów w amerykańskiej lidze koszykarskiej NBA. Jest jak do tej pory jedynym Polakiem, który tam zaistniał i do tego całkiem nieźle sobie radzi, zdobywając kolejne punkty dla drużyny Washington Wizards. Starsi czytelnicy bloga wiedzą, że Marcin smykałkę do sportu odziedziczył po swoim ojcu Januszu, który jako pięściarz wagi półciężkiej, dwukrotnie zdobywał medale na Igrzyskach Olimpijskich. Marcin, z dumą nosi na lewej piersi tatuaż z podobizną ojca. 
     Ja, naszego koszykarza, oprócz świetnej gry, cenię za to, że nie odciął się od swojej polskości. W ramach Polskiej Nocy Dziedzictwa, którą zorganizował w waszyngtońskiej hali sportowej, przypominał o zasługach polskich kombatantów, a zgromadzonym, czas umilał występ polskich cheerleaderek, które swoimi umiejętnościami, nie ustępują koleżankom zza oceanu. 
     Podczas jednego z pobytów w kraju, przekazał warszawskiemu Muzeum Sportu i Turystyki parę butów, w których rozgrywał mecze na amerykańskim parkiecie. Obuwie udekorował swoim podpisem. 
     Marcin ujął mnie również tym, że poprzez swoją fundację objął opieką najmłodszych adeptów kosza. On i jego ludzie organizują zgrupowania, podczas których zapoznają dzieci z tajnikami tej dyscypliny. Robi to z zaangażowaniem i nie odpuszcza ani maluchom ani sobie, co mogą Państwo zobaczyć w fotoreportażu zamieszczonym w mojej galerii na Facebooku.
     Jest to akcja niezwykle potrzebna, gdyż fotografując przez wiele lat koszykarzy, zaobserwowałem, że w naszych drużynach klubowych coraz mniej w podstawowych składach wychodzi Polaków. Są drużyny, w składach których, nie dopatrzysz się ani jednego, co później przekłada się na poziom naszej reprezentacji. 
     I choć samym Marcinem szczytów nie zdobędziemy, to być może z jego pasji, narodzi się rzesza następców, czego sobie i Państwu życzę z całego serca.

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 6 marca 2017

Setny medal olimpijski

     W historii mieliśmy kilku wybitnych zawodników skoków narciarskich, potrafiących latać wysoko i daleko. Bronisław Czech, przed wojną był wielokrotnym mistrzem Polski. W czasie okupacji niemieckiej włączył się w działalność konspiracyjną, co przypłacił życiem. Po wojnie, na jego cześć zaczęto organizować Memoriał jego imienia, na który zjeżdżała czołówka światowych skoczków.
     Druga legendą od wysokich skoków był Stanisław Marusarz, wicemistrz świata w narciarstwie klasycznym z 1938 roku. Krążyła opowieść, że w czasie konkursu na Dużej Krokwi, odbił się tak mocno, że frunął ponad skocznią, przeleciał Zakopane, a gdy zbliżał się do Nowego Targu, dostał tak silny podmuch wiatru w twarz, że wylądował na 54 metrze.
     Na następna gwiazdę światowego formatu musieliśmy poczekać do 1972 roku, kiedy to odbyły się zimowe Igrzyska Olimpijskie w Sapporo. Tam, Wojciech Fortuna, chłopak z Zakopanego, brawurowym skokiem wywalczył złoto. Mieliśmy podwójne powody do szczęścia, gdyż  pierwszy złoty medal zimowych Igrzysk, był jednocześnie setnym medalem zdobytym przez polskiego reprezentanta. Zapanowała euforia. Były radosne powitania, spotkania, kwiaty i nagroda finansowa w wysokości 150 dolarów, której połowę opodatkował działacz sportowy.
     Zwycięski skok poddawano gruntownej analizie. Mówiono, że gdyby pociągnął w powietrzu trochę dłużej, to zleciałby na twarz, złamał kręgosłup, skończyłby na wózku lub w najlepszym przypadku spędziłby wiele miesięcy w gipsie. Oczywiście wszyscy mu życzyli długich i udanych skoków, ale na wszelki wypadek... I ten wszelki wypadek, te chwile zwątpienia, ten zdrowy rozsądek na skoczni przekłada się na kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów.
     Przez kolejne lata, Wojtek był w czołówce światowej, był atrakcją zawodów, ale zauważyłem, że chyba uwierzył w analizy ekspertów. Stracił pewność siebie, co chyba nieźle oddaje zdjęcie zamieszczone poniżej. Na kolejnych zimowych Igrzyskach nie zdobył oczekiwanego medalu.
     Ostatnio spotkaliśmy się w Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie, gdzie dumnie wisi jego medal, przekazany tam przez firmę odzieżową 4F. Wojtek, podobnie jak Otylia Jędrzejczak, zlicytował swoje najważniejsze trofeum, a całkowity dochód ze sprzedaży przekazał na leczenie dwójki sportowców, którzy ulegli urazom kręgosłupa. Ryszard Parulski, pomysłodawca i realizator tzw. Złotego Kręgu na warszawskiej AWF, upamiętniającego najwybitniejszych ludzi polskiego sportu, w 2015 roku włączył do niego nazwisko Fortuna.
     Wojtek jest obecnie kustoszem Muzeum Sportów Zimowych w Zakopanem, gdzie opowiada tak pięknie, że sam Sabała, legendarny tatrzański przewodnik, byłby z niego dumny. Tylko nie wiem czy gra na gęślach. Jak znajdę chwilę wolnego czasu, wybiorę się powspominać dawne dzieje, przy słynnej herbatce z cytryną.  

                                                           www.fotofidus.pl

poniedziałek, 27 lutego 2017

Pomyłka

     Oskar Berezowski, dziennikarz "Życia Warszawy", pisał dla tej gazety artykuły o tematyce pływackiej.  Jego ulubienicą była oczywiście Otylia Jędrzejczak, której poświęcił wiele publikacji. To od niego dowiedziałem się, że obok nazwiska czy wyniku, sportowiec posiada również wartość marketingową.
     Pewnego razu, Oskar poprosił mnie o zilustrowanie jego materiału fotografią Otylii, najlepiej z Igrzysk Olimpijskich w Atenach. Przeszukałem negatywy i odnalazłem zdjęcie ze startu. Wraz z redakcyjnym grafikiem komputerowym, pialiśmy z zachwytu nad urodą Otylii, choć była w czepku i okularach. Zdjęcie poszło do druku. 
     Rano skoro świt dzwoni Oskar, z pytaniem, czy to aby na pewno Otylia. Lekko zdziwiony, odparłem, że kto inny kto mógłby być tak piękny, jak nie ona. "To Paweł Korzeniowski" - odpowiedział zdenerwowany głos w słuchawce. Zakłopotany, spytałem po czym tak wnioskuje. "Po genitaliach" - usłyszałem w odpowiedzi. Przeprosiłem, twierdząc że nie jestem wielbicielem męskich genitaliów. Na szczęście w redakcji był spokój. Pomyłki się zdarzają.   
    Otylia ma nie tylko złoty medal Igrzysk Olimpijskich, ale też i złote serce. Swoje najważniejsze odznaczenie, o jakim marzy każdy sportowiec, przekazała na licytację, z której pieniądze zostały przeznaczone na leczenie dzieci chorych na białaczkę. Polska Mennica poruszona zachowaniem naszej mistrzyni, zrobiła dla niej kopię medalu, która w 80% jest wykonana ze złota. Na co dzień, możemy ją zobaczyć jako eksponat w Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie.    

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 20 lutego 2017

Strzał w dziesiątkę

     Renata Mauer-Różańska to dwukrotna mistrzyni olimpijska. W 1996 roku, podczas Igrzysk w Atlancie zdobyła złoty medal w konkurencji - karabin pneumatyczny, a cztery lata później w Sydney w konkurencji - karabin sportowy. To właśnie w Australii wykonałem prezentowane poniżej zdjęcie. 
     Ta niepozorna blondynka, z włosami upiętymi w koński ogon, wesołych oczach i sokolim wzroku, jest obecnie wykładowcą na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Aby mogła uatrakcyjnić swoje wykłady ilustracjami, podarowałem jej kilka zdjęć naszych wybitnych sportowców.
     W podzięce otrzymałem tarczę z autografem, którą mogą Państwo zobaczyć poniżej. Ma ona wymiary 30,5 mm x 45,5 mm, a w środku znajduje się niewiele większy od główki szpilki punkcik, o średnicy 0,5 mm. Po oddaniu strzałów do takiej tarczy, Renata zdobyła swój pierwszy złoty medal igrzysk olimpijskich. Podarowany mi egzemplarz również jest przestrzelony. Pełen podziwu spytałem czy to jej dzieło. Odparła twierdząco, dodając, że w tej dziurce jest jej dziesięć strzałów. Zbaraniałem. Są dyscypliny sportu, w których o sukcesie decydują części milimetra.


                                                          www.fotofidus.pl


poniedziałek, 13 lutego 2017

Ferie zimowe

     W 1988 roku, ferie zimowe spędziliśmy w leżącej na obrzeżach Parku Roztoczańskiego wsi Lasowe. Wybraliśmy się tam ogólnodostępnym środkiem lokomocji czyli PKP. Wielokrotnie zjeździłem nasz piękny kraj wszerz i wzdłuż, ale takiej podróży jeszcze nie przeżyłem. Był to prawdziwy koszmar. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że w dziedzinie komunikacji, wszystko co leży na wschód od Wisły to inny świat - trzeci świat.
     W Krasnobrodzie, ze stacji kolejowej odebrał nas Paweł Słomczyński, przyjaciel na którego zaproszenie pojawiliśmy się w tamtych okolicach. Do wsi Lasowe dojechaliśmy w porze obiadowej. Do sklepu było daleko, więc Małgosia, pani domu, zarządziła wyprawę do lasu, byśmy przynieśli coś na obiad. Była połowa lutego, śnieg po kolana i nikt już od miesięcy nie zbierał runa leśnego, pomyślałem więc, że idziemy chyba upolować jakieś dzikie zwierzę. Wielkie było moje zdziwienie, gdy Paweł dopadł zwalone drzewo, z którego odłupał jakieś grzyby, mówiąc, że to będzie nasz obiad. Myślałem, że to żart. Małgosia przygotowała je a la kotlet schabowy otoczony w panierce. Te grzyby nazywają się boczniaki i do tej pory czegoś tak pysznego nie jadłem.
     Po obiedzie poszliśmy odwiedzić starych znajomych. Mieszkańcy mili, skromni, weseli. Nikomu nie przelewało się w tym czasie, ale godnie nas ugościli. W okresie zimowym, świetnie potrafili sobie zorganizować życie towarzyskie. Na potańcówki do remizy, przybywali mieszkańcy okolicznych wiosek. Stoły gościnne zapełniono czym kto co miał. 
     Na zabawie, z której zdjęcia pokazuję w mojej galerii na Facebooku, wirowało wielu, silnych jak tury, młodzieńców. W półmrocznej sali, przy świetle 40W żarówek, które na zdjęciach świecą jak reflektory, zalotnicy poznawali swoich przyszłych współmałżonków. Ich dzieci, obecnie już dorosłe pokolenie, po studiach i świetnie posługujące się komputerem, śledzą moje publikacje, rozpoznając na nich swoich członków rodziny.

                                                          www.fotofidus.pl
        

poniedziałek, 6 lutego 2017

Zima zła

     Odzwyczailiśmy się od srogich zim, które w ostatnich latach nie trwają, a raczej nas zaskakują. Najczęściej robią to w piątkowy wieczór, płatając figla służbom porządkowym. Atak zimy trwa do środy, a zalegającego śniegu nikt nie sprząta bo szkoda pieniędzy. W końcu sam się rozpuści.
     Najsurowsza zima jaką pamiętam była w 1979 roku. W galerii na Facebooku, prezentuję fotografie wykonane w centrum Warszawy. Dolegliwa była nie tyle obfitość śniegu, co czas jego zalegania. Po tygodniu przypominał sterty czarnego węgla. A że cała gospodarka w tamtym okresie opierała się na cynie, "na cynie społecznym", to z pobliskich biur wyciągano urzędników do odśnieżania ulic. 
     I ja odczułem skutki tej zimy na własnej skórze, a najsurowiej podczas powrotu z Zakopanego z "Memoriału Czecha i Marusarzówny" w skokach narciarskich. Razem z kolegą fotografem, zaopatrzyliśmy się w bilety na nocny pociąg do Warszawy. Na wszelki wypadek kupiliśmy miejscówki w wagonie sypialnym drugiej klasy. Przedział dzieliliśmy z gościem, grzecznie mówiąc, dość korpulentnym, zaopatrzonym w obszerną siatkę z prowiantem na drogę. My, wychodząc z założenia, że w nocy się śpi, a nie je, nie zaopatrzyliśmy się w wałówkę. I to był nasz błąd. Gdy tylko pociąg ruszył, nasz współlokator zaczął pochłaniać zawartość torby. Robił to tak głośno, że nie mogliśmy zasnąć, a do tego mlaskał tak apetycznie, że w końcu zaczęła nam lecieć ślinka.
     W tym momencie nastąpił kolejny atak zimy, a obfitość opadów śniegu uniemożliwiła nam dalszą podróż. Utknęliśmy w szczerym polu, gdzieś między Radomiem a Czachówkiem, a nasz sąsiad pochłaniał kolejne dobra konsumpcyjne. Marzyliśmy, żeby zaproponował nam chociaż jedną kanapkę na pół. Mój kolega, jako stary harcerz, zasugerował byśmy do czasu nadejścia ratunku opatulili się w koc i leżeli w bezruchu, nie tracąc cennych kalorii. Około południa rozeszła się wiadomość, że mieszkańcy pobliskich domów przyszykowali dla nieszczęsnych podróżnych gorącą strawę, na którą serdecznie zapraszają. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy naszego współlokatora próbującego dostać się bez kolejki, po posiłek. Gorący kapuśniaczek nigdy nie smakował nam tak dobrze. Podróż z Krakowa do Warszawy, która zazwyczaj trwała kilka godzin, tym razem zajęła nam trzydzieści sześć.

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Uroczystości lat osiemdziesiątych - 9. Maja i 22. Lipca

     Uroczystości z okazji zakończenia II Wojny Światowej, które odbyły się 9. maja 1982 roku, przebiegły bez zakłóceń. Jedynie usunięto krzyż z kwiatów, który warszawiacy starannie układali w miejscu, w którym stał krzyż Papieski. Jednak gdy zdjęto barierki, tłum ruszył na płytę Placu Zwycięstwa, by ponownie odtworzyć krzyż kwietny.
     W tym czasie, koledzy po fachu fotografowali całe zajście. W pewnym momencie zauważyłem, że jest ich coraz mniej ponieważ dyskretnie byli zwijani przez tajniaków. Mnie z kieszonkowym Olympusem służby nie wypatrzyły i dzięki temu, mogę Państwu pokazać materiał z tamtego wydarzenia. Krzyż rósł w oczach, a gdy nadjechały milicyjne samochody i wóz pancerny z karabinem maszynowym na wieżyczce, ludzie uklękli i zaczęli się modlić. Na szczęście zakończyło się bez przepychanek.
     Bywały i humorystyczne momenty, jak ten który miał miejsce podczas uroczystości z okazji święta "22. lipca" w 1982 roku. Gdy doszło do starć z milicją, z przejścia między domami towarowymi "Centrum", z oparów gazu wyłoniło się dwóch mężczyzn, prowadzących słaniającego się osobnika. Licznie zgromadzeni ludzie zaczęli wołać: "Bohater, połóżcie go na trawie, dajcie wody". Po chwili nasz bohater otwiera jedno oko, a później drugie i prosi słabowitym głosem: "Tylko nie wody, dajcie piwo". 
     Musicie mi Państwo uwierzyć na słowo, że tak było, bo negatywy z tego właśnie zdarzenia zaginęły, gdy wypożyczyłem je jednej z szacownych instytucji. Nie miałem jeszcze wówczas skanera, więc nie mogłem tych zdjęć zarchiwizować. Nauczka jest taka, że negatywów nie wypuszcza się z rąk!

                                                          www.fotofidus.pl

czwartek, 26 stycznia 2017

Uroczystości lat osiemdziesiątych - 1. Maja

     Z okazji świąt państwowych, takich jak "1. Maja", "9. Maja" czy "22. Lipca", całą szerokością ulicy Marszałkowskiej,  przez wiele godzin maszerował rozradowany tłum. Obecność była obowiązkowa, sprawdzano listy obecności, wyciągano konsekwencje. Wśród oczekujących na przemarsz przed trybuną, krążyli lodziarze, którzy w swoich skrzynkach z lodami chłodzili gorzałkę, chętnie przyjmowaną przez manifestujących. Domyślam się, że to było przyczyną nieuniknionego entuzjazmu tłumów, bo powodów do radości było niewiele. W każdym razie, tak wyglądały parady przed 1980 rokiem.
     W następujących latach, te same święta państwowe, w porównaniu do okresu "świetności", wyglądały jak parodia tamtych dni. W 1981 roku, nikogo już nie zmuszano do udziału w pochodach, a po zmianie trasy, marsz wyruszał z Placu Grzybowskiego. Gdy swój udział zapowiedziały najwyższe władze, które mogłem sfotografować z bliska i bez nadęcia, postanowiłem się tam wybrać. Ubrany na sportowo, usiadłem na jednej z wolnych ławeczek i czekałem. Obok mnie, miejsca zajęli mili panowie, którzy rozmawiali ze sobą dziwnym językiem, powtarzając co chwila "Tu Wisła, tu Wisła, czy mnie słyszycie". W końcu pochód ruszył, ale frekwencja nie dopisała. Pojawili się wszyscy, którzy być powinni, przeszli przez Plac Piłsudskiego, wówczas Zwycięstwa, dotarli do placu Teatralnego i rozeszli się.
     W tym samym czasie, na ulicy Nowy Świat zrobiło się gorąco. Manifestanci z konkurencyjnej demonstracji walczyli na barykadach. Powywracano ławki, kosze na śmieci, a milicja w pełnym rynsztunku używała gazu łzawiącego. Na przeciwko sił porządkowych stanęli z gołymi pięśćiami, pełni entuzjazmu młodzi ludzie. Zdjęcia robiłem zza kamery telewizyjnej, bo tak było najbezpieczniej. Dokumentację z obu uroczystości prezentuję w mojej galerii na Facebooku.
     Na następny dzień po tych wydarzeniach, z redakcyjnymi kolegami podzieliliśmy się wrażeniami. Antek Zdebiak opowiadał o mężczyźnie, którego widział na Nowym Świecie, fotografującego bez lęku niczym Chuck Norris, automatem z biodra, zupełnie jak z karabinu maszynowego. Po wysłuchaniu jego opowieści, sprostowałem, że nie był to żaden Chuck Norris, tylko ja, nie z automatem, tylko z obiektywem 70/300 mm i  nie z biodra, tylko zza kamery na statywie. Tak się rodzą bohaterowie.

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Sztuka stanu wojennego

     Na początku lat siedemdziesiątych, kreatorem sztuki w Polsce był profesor Janusz Bogucki. Wraz z żoną, prowadził popularną wśród młodych i odważnych twórców galerię, zwaną powszechnie Galerią Boguckich. W mieszczącej się na tyłach Teatru Wielkiego galerii, wieszano niezrozumiałe dla wszystkich prace, a sztukę łączono z muzyką, głównie jazzową. Profesor odważył się prezentować coraz popularniejszy kierunek sztuki wówczas zwany "happening", a obecnie "performance". W półmroku, czynił swoje "czary" nad roznegliżowaną modelką, a w tle ujadał pies rasy dog. Publiczności podobało się, szatniarce mniej. Uprzejmie doniosła do Komitetu Centralnego, że galeria Boguckich to istna Sodoma i Gomora, w efekcie czego profesora zwolniono, a galerię zamknięto.
     Z panem Januszem, ponownie zetknąłem się dopiero w stanie wojennym, gdy w podziemiach zrujnowanego, a jeszcze nieodbudowanego kościoła na Żytniej, organizował wystawy buntu. Wraz z kolegami po fachu, robiliśmy dokumentację fotograficzną, którą prezentuję Państwu w mojej galerii na Facebooku. Wystawom organizowanym w ruinach kościoła towarzyszył klimat grozy, dodatkowo pogłębiany przez odbywające się w sąsiadujących pomieszczeniach narady konspiracyjnych działaczy.
     Wystawę "Znak Krzyża" zaprezentowano w podziemiach kościoła Świętego Krzyża. Zdjęcia mówią same za siebie.
     Wystawę "Labirynt", autorstwa Grzegorza Klamana, pokazano w podziemiach  nowo powstającego kościoła na Ursynowie. To dzieło to labirynt z desek, na ścianach którego zawieszono obrazy i fotografie z różnego okresu naszej historii. Znalazły się tam prace plastyczne takich twórców jak Jacek Sempoliński, Ewa Kuryluk czy Wiesław Rosocha. Pośród ponad trzydziestu różnych autorów, znalazło się i kilka moich zdjęć, z czego byłem bardzo dumny. Ekspozycja cieszyła się dużym powodzeniem. W czasie demontażu doszło do drobnego incydentu, bowiem zaginęły prace Sempolińskiego. Po szybkim dochodzeniu, okazało się, że sprzątaczki wyrzuciły na śmietnik ramy z podartymi płótnami i dzieła odzyskano.

                                                          www.fotofidus.pl

      

czwartek, 19 stycznia 2017

Wspomnienia: Jan Szczepański

     Śmiało mogę powiedzieć, że Jan Szczepański uratował mi życie. Jasio, jak go pieszczotliwie nazywaliśmy,  był jednym z najlepszych polskich bokserów. Przepraszam, nie bokserów, bo to rasa psów, tylko pięściarzy. 
     W każdym razie, pomimo że był wybornym technikiem, z jakichś powodów, nie przepadał za nim słynny trener Feliks Stamm, który ignorował go przy powoływaniu drużyny narodowej. Jednak Jasio nie poddawał się, robił swoje i ciężko trenował. Gdy zbliżały się Igrzyska w Meksyku, wykryto u niego wadę serca, co eliminowało go ze startu. Wtedy Jasio musiał podjąć inną walkę, tym razem z kolejnymi komisjami lekarskimi o przywrócenie do braci pięściarskiej. Po latach lekarze wreszcie orzekli, że jest zdolny do walki na ringu. W 1972 roku pojechał na Igrzyska do Monachium, gdzie wygrał w cuglach, nie dając się trafić przeciwnikowi. Dlatego do końca życia miał nieskazitelnie gładkie oblicze i nic mu z urody nie ubyło.
     Pewnie zastanawiacie się Państwo, co to wszystko ma wspólnego, z uratowaniem mi życia przez Janka. Otóż, gdy mój syn był jeszcze dzieckiem i wylegiwał się w wózku, udaliśmy się całą rodziną na relaks do pobliskiego parku. Usiedliśmy na ławce, gdy nieopodal zwaliło się towarzystwo miejscowych ochlapusów, z towarzyszącymi im dziewczętami. Tanie wino, zakąszane czystą, lało się obficie, a w krzakach znikały kolejne pary, by po chwili dołączyć do biesiadników.
     Po jakimś czasie, od alkoholu wyostrzył im się wzrok i dostrzegli nas siedzących na ławce. Patrząc się groźnym wzrokiem, szepcząc coś do siebie, ruszyli w naszym kierunku. By bronić honoru rodziny i naszego zdrowia, gotów byłem wyrwać deskę z ławki i walczyć do ostatniej kropli krwi. Gdy zbliżyli się już na niebezpieczną odległość, w moim kierunku padły następujące słowa: "Panie Janku, przepraszamy za nasze zachowanie". "Pan Jan Szczepański ?" - zagadnął inny, by się upewnić. Wtedy po raz pierwszy i ostatni wyparłem się swojego nazwiska. Podobieństwo do słynnego boksera oszczędziło mi kłopotów. Tą dobrze wychowaną "młodzież", często spotykam podczas zakupów na bazarze Szembeka. Witamy się skinieniem głowy.
     W śmierć Jasia Szczepańskiego nie mogłem uwierzyć. Nic nie wskazywało na jego rychłe odejście. Był moim dobrym kolegą i ulubionym bokserem, nie tylko ze względu na nasze podobieństwo. W przeciwieństwie do Jerzego Kuleja, którego ciosy można porównać do uderzenia konia belgijskiego, Jasio był mistrzem uniku. Jego lewe proste boleśnie żądliły przeciwnika, co widać na poniższym zdjęciu, a prawą pięścią dopełniał dzieła. Tak m.in. zdobył złoty medal w Monachium. Janku, spoczywaj w pokoju.     

                                                           www.fotofidus.pl

    

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Dziesięciolecie Galerii "-1"

     Prowadzona przez Polski Komitet Olimpijski galeria sztuki współczesnej "-1", obchodzi dziesięciolecie swojej działalności. Z tej okazji zaprezentowano album, dokumentujący przeszło sto trzydzieści wystaw. I ja mam swój drobny wkład w to przedsięwzięcie, gdyż jako członek Komisji Kultury PKOL, większość z prezentowanych w albumie fotografii wykonałem osobiście. Natomiast prawdziwe wrażenie robi fakt, że pomysłodawcą, kuratorem dbającym o wysoki poziom artystyczny, organizatorem, kontaktem medialnym i sponsorem jest jedna osoba - Kama Zbolarska.
     12 stycznia bieżącego roku, w trakcie promocji albumu, Kama zaprezentowała "galaktyczną" wystawę. Skrzyknęła kilkudziesięciu artystów z całej Polski, by ich prace przez kilka godzin nadały blask uroczystości. Z grona gwiazd uczestników wymienię tylko Leszka Jampolskiego, autora słynnej ekspozycji "Arsenał '88", o której opowiadałem w jednym z poprzednich wpisów. 
     Przez skromność tylko nadmienię, że i ja nie wymigałem się od pracy przy organizacji wystawy. Miałem w tym swój interes, gdyż Kama pozwoliła mi wybrać miejsce na powieszenie fotografii mojej i Janusza Szewińskiego. Janusz przedstawił moje ulubione zdjęcie Ireny, pokazujące ją w czasie biegu, a ja z kolei zaprezentowałem pracę z cyklu "Inspiracje", do której część plastyczną stworzył Jerzy Grochocki. Zdjęcie tej pary, która po raz pierwszy ujrzała światło dzienne, zamieszczam na końcu wpisu.   
     Atmosferę umilił koncert-performance na gongu chińskim, którego dźwięki wzmacniane i przetwarzane komputerowo przez prowadzących, robiły niesamowite wrażenie. Na długiej liście uczestników wystawy, znalazły się tak znakomite nazwiska, że ręka mi drży i nie mogę napisać żadnego z nich. 
     Dla tych, którzy nie będą mieć okazji zobaczyć ekspozycję na żywo, przygotowałem materiał, udostępniony  w mojej galerii na Facebooku.     

                                                          www.fotofidus.pl

czwartek, 12 stycznia 2017

Konspiracje stanu wojennego - Zgrupowanie

    Gdy po miesiącach zawieszenia redakcja wznowiła działalność, fotoreporterzy wyposażeni w odpowiednie zezwolenia mogli wreszcie zacząć normalnie funkcjonować. Ponieważ zbliżały się piłkarskie Mistrzostwa Świata w Hiszpanii, wysłano mnie i Andrzeja Persona do Kamienia, gdzie nasza reprezentacja pod okiem trenera Antoniego Piechniczka, szlifowała formę. 
     Na podróż dostaliśmy samochód służbowy z kierowcą. W ostatniej chwili wcisnął się nam Antek Zdebiak, który robił dla redakcji okładki i obracał się w środowisku muzycznym, więc zdziwiło nas, że nagle zapałał miłością do sportu. Zabraliśmy go bo miał prawo jazdy. Tu należy wspomnieć, że kierowca redakcyjny, choć równy chłopak, to miał jedną wadę. Gdy zobaczył rogatki Warszawy, natychmiast zasypiał. Wtedy jego miejsce zajął Antek.
     Nie ujechaliśmy daleko, gdy na zaporach drogowych zatrzymało nas wojsko. Żołnierz w pełnym rynsztunku, zwraca się do Antka, prosząc kierowcę o dokumenty. Ten odwraca się do śpiącego i prosi, żeby je pokazał. Wojak ponawia, że chce zobaczyć dokumenty kierowcy, nie pasażera. Po okazaniu wszelkich możliwych przepustek i wyjaśnieniu, że wprawdzie kierowcą jest ten śpiący, ale ciężko się biedaczysko rozchorował, pojechaliśmy dalej. Takich kontroli po drodze mieliśmy kilka.
     Na miejscu zgrupowania obejrzeliśmy trening bramkarzy i relaks pozostałych. Zrobiliśmy zdjęcia i wywiady, a  zawodnicy byli dla nas bardzo serdeczni. Materiał prezentuję Państwu w mojej galerii na Facebooku. W końcu wyruszyliśmy w drogę powrotną, a że na Śląsku nie było rogatek Warszawy, to samochód poprowadził prawowity kierowca. 
     Antek nalegał, byśmy mijając Katowice przejechali koniecznie obok kopalni "Wujek". Kilka miesięcy wcześniej doszło tam do masakry górników i choć było już ciemno, my też chcieliśmy zobaczyć jak ona teraz wygląda. Antek poprosił, by przed bramą zwolnić, po czym zza pazuchy wyciągnął ukrywany przed nami mały aparacik Canon z lampą błyskową, zrobił zdjęcie i krzyknął: pryskamy. 
     Zatrzymaliśmy się dopiero przy zaporze wojskowej. Ponownie podchodzi żołnierz prosząc o dokumenty, a Antoś nawiązuje z nim dialog z tylnego siedzenia, opowiadając, że  właśnie wracamy z obozu piłkarskiego w Kamieniu, gdzie nasi piłkarze pod okiem trenera "Piękniczka" itd. Nas zmroziło, ale że chyba trafiliśmy na "jelenia", to bez przeszkód mogliśmy kontynuować dalszą podróż. Dopiero przed Warszawą spytaliśmy Antka, po co to wszystko było. Odparł, że miał zamówienie na zdjęcie bramy kopalni "Wujek", a nadarzyła się okazja. 
     Dla prawdy historycznej podam, że nasi piłkarze na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii, w meczu o trzecie miejsce pokonali Francuzów, a widowisko było relacjonowane z kilkuminutowym opóźnieniem, by wyciąć transparenty i flagi "Solidarności".   

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Stochomania

     Było zimno. Ostatni konkurs Czterech Skoczni oglądałem przykryty ciepłym pledem. Oni skakali, a mi kleiły się oczy. Marzyłem na jawie, że nasi skoczkowie stali się rewelacją zawodów. Polacy zdominowali podium, a do tego jeszcze Maciej Kot wdrapywał się na nie jedną nogą. 
     Następnego dnia zadzwoniłem do kolegi z Polskiej Agencji Prasowej. Przy okazji naszej rozmowy, opowiedziałem mu swój piękny sen, a on na to, że takie są fakty. Nie dowierzając mu, zadzwoniłem pod inny numer. Wszystko się zgadzało. To nie był sen, to był cud.  
     Kamil Stoch zaimponował mi na Igrzyskach w Soczi, zdobywając dwa złote medale. Zdjęcie, które prezentuję poniżej, wykonałem na Gali Olimpijskiej zorganizowanej po wspomnianych Igrzyskach.
     Mówi się, że olimpijski sukces Kamila to przypadek, bo światowa czołówka skoczków narciarskich, nie prezentowała wówczas najlepszej formy. Bardzo bym chciał, żeby takich przypadków w naszym sporcie było jak więcej. 
     Ciesząc się z sukcesów Kamila, nie powinniśmy również zapominać o Łukaszu Kruczku, który do maja ubiegłego roku był trenerem kadry. Każdemu szkoleniowcowi życzyłbym, by jego zawodnicy zdobyli dwa złote medale olimpijskie, przy okazji  zgarniając wszystkie możliwe tytuły. Nowy trener, Austriak Stefan Horngacher, również dwukrotny medalista Igrzysk zimowych, przekonał chłopców, że mogą daleko skakać. Uwierzyli, a efekty zaprezentowali w miniony weekend. Tak trzymać. Być może w przyszłym roku, któryś z nich znajdzie się w dziesiątce najlepszych sportowców w plebiscycie "Przeglądu Sportowego".
     Oglądając imprezy sportowe, leżąc na kanapie pod ciepłym pledem, pamiętajmy, że zawodnicy to ludzie godni szacunku, a te chwile radości których nam dostarczają, okupione są codzienną, ciężką pracą, nie zawsze w komfortowych warunkach, a także walką z kontuzjami, zmęczeniem, załamaniem.   

                                                        www.fotofidus.pl

czwartek, 5 stycznia 2017

Konspiracje stanu wojennego - Tajna drukarnia

    Nasz łącznik "Pierre" Szałowski, często przyjeżdżał do Polski z organizacją pomocową "Lekarze bez granic". Oprócz lekarstw i żywności, które w parafii na Żoliborzu były rozdzielane między potrzebujących, w pudłach przemycano też maszyny drukarskie.
     Kilka godzin przed kolejnym odjazdem Piotrka do Francji, pojawił się u niego Andrzej Krajewski, współpracujący z podziemną "Solidarnością", informując o pomyłce, podczas rozdzielania paczek. Dwie drukarnie otrzymały dwa takie same elementy, co spowodowało wstrzymywanie procesu drukowania materiałów. Piotrek nie wiedział, gdzie trafiły przesyłki. Andrzej to wiedział, ale nie wiedział kto je dysponował. Udaliśmy się na Żoliborz, gdzie podjął nas ksiądz Jerzy Popiełuszko. Znał Piotrka, więc obiecał pomóc nam naprawić błąd. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy rozmawiałem z księdzem Jerzym. 
     W ruch konspiracyjny zaangażowało się wiele osób m.in. Nina Smolarz, dyrektor ilustracyjny tygodnika "Razem", nasz wielki autorytet fotograficzny. Pewnego dnia, zabrała mnie ze sobą do koleżanek z Ministerstwa Finansów, gdzie pokazała, jak panie na maszynie przepisywały bibułę. 
     Innym razem, dostałem zamówienie  z agencji zagranicznej, na pokazanie tajnej drukarni, w której powstaje prasa podziemna. Nie miałem jednak żadnych dojść. Wiedziałem, że Rysiek Czerwiński, kolega fotograf z Olsztyna, zna właściciela drukarni sitodrukowej. Zapytałem się Andrzeja Krajewskiego, czy wyrazi zgodę na zainscenizowanie druku tygodnika "Solidarność". Zgodził się, a Konrad Siller, działacz "Solidarności", dostarczył mi pięćdziesiąt sztuk ich tygodnika. Akcja się udała, a ja nie "wpadłem" w czasie podróży przewożąc zakazaną bibułę. Zdjęcia z inscenizacji, które prezentuję Państwu w mojej galerii na Facebooku, w ten sposób po raz pierwszy ujrzały światło dzienne. 

                                                            www.fotofidus.pl

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Konspiracje stanu wojennego - Radio "Solidarność"

     Po wielu latach, natknąłem się na dwie niewielkie karteczki. Były to listy od Zbigniewa Romaszewskiego. Pierwszy zawierał podziękowania, a drugi prośbę o części do radia "Solidarność", które nadawało krótkie, nielegalne audycje, do chwili namierzenia i zarekwirowania nadajnika. Nagrane audycje i sprzęt emitujący były jednorazowego użytku. Zaskoczyła mnie ilość zamówienia, co świadczyło o rozmachu całego przedsięwzięcia. Sprzęt do Francji miał przewieźć nasz kurier Piotrek Szałowski. Nie zrobił tego. Zostawił go u mnie do swojej następnej wizyty, ale do Polski już nie wrócił. Na pamiątkę tamtego wydarzenia, pozostały mi te dwie karteczki, które traktuję jak relikwie i będę chciał je przekazać rodzinie.
     Andrzej Krajewski, z którym nawiązałem współpracę w pierwszych dniach stanu wojennego, w latach dziewięćdziesiątych został redaktorem naczelnym polskiego wydania Reader's Digest. W 1995 roku, zorganizował spotkanie ludzi dobrej woli, którzy pomagali dezerterowi z armii radzieckiej, ukrywać się na terenie naszego kraju.   
     Sasza Januyszew, ryzykując życiem, nawiał z Legnicy. Ludzie, którzy mu pomagali również ryzykowali wiele. Na spotkanie przybyło około dwudziestu osób. Niespecjalnie zdziwiła mnie obecność państwa Romaszewskich,  ale widok Eli i Andrzeja Jesieniów, moich przyjaciół z Polonii Warszawa, był kompletnym zaskoczeniem. Okazało się, że oni również przez parę miesięcy ukrywali żołnierza, w swoim mieszkaniu na Nowym Świecie.
     Gdy w każdą niedzielę, dawni zawodnicy sekcji grywali w piłkę, dołączali się ich koledzy z innych klubów. Jednym z gości był oficer operacyjny, płotkarz z warszawskiej "Gwardii", klubu milicyjnego. Opowiadał jakie mają problemy ze znalezieniem rosyjskiego dezertera. Mówił, który rejon przeszukiwali i który będzie następny w nadchodzącym tygodniu. Andrzejowi Jesieniowi nie potrzeba było nic więcej. Przerzucali Saszę w bezpieczne miejsce. Szczytem bezczelności było to, że kilka razy poszukiwany Rosjanin grywał z nimi w piłkę. Miał zakaz odzywania się.
     Przemiłe spotkanie dokumentowaliśmy ze Zbyszkiem Furmanem. Nie pokażę zdjęć z tego wydarzenia bo negatywy chyba diabeł przykrył ogonem, za to wykpię się materiałem prasowym, dostępnym w mojej galerii na Facebooku.

                                                            www.fotofidus.pl