czwartek, 29 grudnia 2016

Filatelistyka w stanie wojennym

     Po wprowadzeniu stanu wojennego, na mieście pojawiły się koperty, pocztówki oraz znaczki opowiadające prawdziwą historię Polski, przemilczaną przez ówczesny rząd. Wprawdzie nie były honorowane przez władzę ludową, ale dla kolekcjonerów stanowiły nie lada gratkę.  Na przykład, całą serię poświęcono papieżowi Janowi Pawłowi II. Zebrało mi się tego trzy klasery i to nie dlatego, że jestem zapalonym filatelistą, ale by przekazać synowi na pamiątkę tamtych dni.
     Lecąc na Igrzyska Olimpijskie do Sydney w 2000 roku, w samolocie siedziałem obok najwybitniejszego polskiego kolekcjonera znaczków sportowych. Każdy znaczek był odrębną, pasjonująca historią, jak ta o zawodach sportowych w obozach internowania, czy o nieoficjalnych Igrzyskach Olimpijskich zorganizowanych podczas II Wojny Światowej. Tymi opowiadaniami raczył mnie przez całą podróż, a ja słuchałem z otwartą buzią. 
     Chcąc zaimponować mu swoją kolekcją, wyłuszczyłem, jaką to posiadam nieosiągalną dla każdego, unikalną zdobycz w postaci znaczków podziemnej "Solidarności". Kolekcjoner zamyślił się i po krótkiej chwili odparł, że ten zbiór jest bezwartościowy. Być może nie przedstawia wartości materialnej, ale dla mnie ma wartość nieuchwytną: wspomnień, które trudno wycenić. Moje zbiory z tamtego okresu, prezentuję Państwu w galerii na Facebooku

                                                            www.fotofidus.pl
 

czwartek, 22 grudnia 2016

"Anużka" - Moda lat 80-tych

     Lata powojenne to okres niedostatku i wyrzeczeń. Było ponuro. Jedynie z okazji świąt "1-go Maja" i "22-go Lipca", ulice skrzyły barwami czerwonymi i biało-czerwonymi. Radosne pochody, na trybunach stali i machali znani i uradowani tzw. awangarda narodu. Były pikniki, gdzie serwowano jeden gatunek kiełbasy, muzyka grała, naród się cieszył.
     Jednak w dni powszednie, nie było tak wesoło. Ludzie spędzali czas w kolejkach do sklepów, które świeciły pustkami. Zaopatrzenie było kiepskie, a tak zwanych "produktów luksusowych" jak meble, pralki, telewizory, czy radioodbiorniki, nie kupowało się, tylko załatwiało. Jeśli chciałeś nabyć paliwo, to bez znajomości na stacji benzynowej, o napełnieniu baku mogłeś pomarzyć. 
     Jak nie miałeś dojścia, czekałeś w długiej kolejce, wpisany na "listę społeczną", którą sprawdzano w określonych godzinach. Nieobecność oznaczała skreślenie. Bardziej zamożni wynajmowali "stacza", który za niewielkie pieniądze odbębniał "godzinki". Sam, niejednokrotnie zapisany w kolejce społecznej, wyczekiwałem nocami, czy cokolwiek rzucą do sklepu. Po mleko dla syna, ustawiałem się o czwartej nad ranem. Nigdy nie było gwarancji, czy dostawa dotrze.
     Zauważyłem, że najpopularniejszym przedmiotem noszonym przez warszawiaków były siatki plastikowe lub zwykłe torby. Nie wiadomo było czy, gdzie i kiedy rzucą towar na rynek. Stąd pojawiła się nazwa "anużka" - a nuż, będzie można coś kupić. Trzeba było być czujnym i nie tracić okazji. Nawet w czasie oficjalnych uroczystości państwowych, babcia Fornalska - siostra wielce zasłużonego działacza, maszerując w pierwszym szeregu obok najważniejszych osób w państwie, wykazała się przezornością zabierając torbę. Między innymi to zdjęcie, możecie Państwo zobaczyć w fotoreportażu zamieszczonym w galerii na Facebooku.
     W stanie wojennym, sam wykorzystywałem "anużkę" do niecnych celów, co opisałem w poprzednich odcinkach cyklu.  

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Stan wojenny - 17 grudnia 1981

     Pamiętam doskonale dzień wprowadzenia stanu wojennego. Była piękna, słoneczna pogoda, lekki mróz, śnieg po kolana. To wszystko zepsuł pan generał, który za pośrednictwem telewizji, zaczął mówić coś o wyciągniętej ręce, mniejszemu złu i pełzającej anarchii, której to przywódców musiał pozamykać w ośrodkach odosobnienia. 
     Nie mogąc słuchać tych dyrdymałów, poszedłem z synem na długi spacer. Po drodze spotkałem moją koleżankę, Danusię Moskwę. Zażartowałem, że Moskwa wprowadziła nam stan wojenny. Ona zapewniła mnie, że nie ma z tym nic wspólnego. Uwierzyłem. 
     W pierwszy poniedziałek stanu wojennego, w redakcji kazano nam zwrócić sprzęt do wydawnictwa, ponieważ zaczął obowiązywać zakaz fotografowania na terenie całego kraju. Oczywiście, nie podporządkowałem się temu zarządzeniu. Nie mogłem przegapić gratki, by obejrzeć jak będzie wyglądało obalenie socjalizmu w dniu 17 grudnia, jak to nas straszyli rządzący, ustami swojego rzecznika.
     Przygotowałem odpowiednio sprzęt. Owinąłem go gąbką, by szczęk migawki i przewijanie motoru nie były słyszalne. Aparat wyzwalałem kabelkiem elektrycznym. Parametry ustawiłem na sztywno, czas, przysłonę oraz odległość w obiektywie szerokokątnym 24 mm. Sprzęt trzymałem w torebce plastikowej, obiektyw wyglądał przez wyciętą dziurę. Tak przygotowany, poszedłem na Plac Piłsudskiego, wówczas Plac Zwycięstwa.
     Manifestantów nie było. Jakieś dwie panie poprawiały kwiecisty krzyż. W tle stały dwa samochody. Nie kontrolowałem obrazów które rejestrowałem, dlatego większość zdjęć, które prezentuję w galerii na Facebooku, jest przekrzywiona. 
     Za to spotkałem tam kolegę redakcyjnego, Andrzeja Krajewskiego. Zrobiłem mu zdjęcie na tle wozów bojowych. Zaufaliśmy sobie, gdyż ja nie wiedziałem, czy Andrzej jest kapusiem, a on, czy ja nie jestem donosicielem. Nawiązaliśmy współpracę, o której jeszcze napiszę, w kolejnych odcinkach.  

                                                        www.fotofidus.pl
  

czwartek, 15 grudnia 2016

Jak wykiwałem Polską Rzeczpospolitą Ludową - część 2

     Żeby Marian mógł przystąpić do treningu, żołnierze musieli wpierw podwinąć materace tak, by zwolnić dwa tory. Polecenie wykonali z wyraźnym grymasem na twarzy. Od trenera Cucha dostałem stoper, który trzymałem w jednej dłoni, a w drugiej ukryłem niewielkich rozmiarów aparacik. Następnie musiałem zadbać o odpowiednie oświetlenie. O tej porze roku, a był to początek lutego, w porze obiadowej, na dworze robi się już szarówka, a co dopiero na hali. Zacząłem więc żądać, by zapalono światło ponieważ nie widzę odczytu stopera. Miałem nawet przygotowaną odpowiedź, w razie gdyby ktoś rozsądny zapytał się, po co mi stoper na starcie. W takiej sytuacji bym odparł, że badam czas reakcji.
     Zacząłem fotografować trzymając obiektyw między palcami. Czas naświetlania wynosił 1/125 sekundy, przy pełnym otworze przysłony. Następnie, z linii startu przeszedłem na metę. Dla lepszej widoczności, oczywiście stopera, wszedłem na parapet. Fotografowałem z biodra, w kierunku biegaczy. Trening dobiegł końca, a my zadowoleni wychodząc z hali, jeszcze usłyszeliśmy fragment wykładu politruka, który ostrzegał wystraszonych sytuacją żołnierzy, że za nimi pełza rewolucja pod postacią obrzydliwej "Solidarności".
    Po wywołaniu filmu okazało się, że pomimo fotografowania na wyczucie miałem materiał. Na niektórych zdjęciach widać było czarne plamy. To mój palec. Film, za granicę przemycił nasz francuski łącznik, Pierre Szałowski.
     Dobrze przygotowany Marian Woronin udał się do Mediolanu po kolejny sukces. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, okazało się, że nasi zawodnicy są wyczekiwani przez tłum dziennikarzy. Cała ekipa była dumna, że stali się tacy popularni. Tymczasem, przedstawiciele prasy otaczają Woronina, pokazując mu aktualny numer tygodnika "Paris Match", w którym na rozkładówce jest jego zdjęcie z treningu. Prezentuję je Państwu poniżej. Fotografia była oczywiście bez podpisu autora i jedynie Ci, którym dane było ją zobaczyć, skwitowali krótko: to mógł zrobić tylko Fidus. 
     Sprawie ukręcono łeb. Pomimo, że nie było śledztwa, ani wielogodzinnych przesłuchiwań, to trener Cuch, jeszcze  przez dwa lata budził się w nocy spocony, bo myślał że wiozą go w wagonie kolejowym na daleki wschód. A Marian wygrał zawody po raz piąty, przy okazji bijąc kolejny rekord. 
     Tak jak zdjęcie autorstwa Krzyśka Niedenthala, przedstawiające czołg stojący przed kinem "Moskwa", jest symbolem stanu wojennego, tak moja fotografia, jest symbolem tamtego okresu, dla środowiska sportowego. Trenerze Tadeuszu Cuch i Marianie Woronin, bez waszej współpracy ta historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Serdecznie Wam jeszcze raz dziękuję.   

                                                          www.fotofidus.pl

wtorek, 13 grudnia 2016

Jak wykiwałem Polską Rzeczpospolitą Ludową - część 1

     13 grudnia 1981 roku, generał w ciemnych okularach wprowadził stan wojenny na terenie całego kraju. Internował tysiące ludzi, pozamykał redakcje, zakazał fotografowania, odebrał sprzęt. Potrzebne mu placówki i instytucje zamienił na obiekty wojskowe. O dziwo, los mobilizacyjny ominął trenerów, którzy byli oficerami Wojska Polskiego. Piszę to, na przykładzie klubu Legia Warszawa. Gdy trenerom w końcu udało się dodzwonić do swoich przełożonych w klubie, postawili pytanie, czy mają wracać i bronić zdobyczy socjalizmu czy dokończyć obóz. Odpowiedź była krótka: pozostać, co wielce uradowało naszych trenerów wojaków. 
     Problem polegał na tym, że mieli jeden mundur, jedną czapkę, swoje buty i wspólny pas. Do broni nie dawano im się dotknąć. Wszyscy, służbę oficera dyżurnego pełnili w jednym mundurze. Władze zostawiły tych żołnierzy w spokoju. Zdawały sobie sprawę, że widzieli oni kawałek świata, zobaczyli jak żyją ludzie w innych krajach i że półki w sklepach, mogą być zapełnione towarem, więc mogą szerzyć defetyzm w szeregach armii. Jednym z takich oficerów, był mój brat Jurek. Stacjonował w stopniu kapitana, na etacie pułkownika.
     To właśnie od niego dowiedziałem się, że warszawską Akademię Wychowania Fizycznego zamieniono w jednostkę wojskową. Z racji, że "Legia" to klub wojskowy, w drodze łaski, zezwolono sprinterom z grupy trenera Tadeusza Cucha, kontynuować przygotowania do zbliżających się halowych Mistrzostw Europy w Mediolanie. Do tego celu, oddano im halę z tartanową bieżnią.
     Wśród zawodników, znalazł się Marian Woronin. Czterokrotny mistrz i rekordzista tej imprezy, był w świetnej formie i chciał ponownie zwyciężyć. Od Jurka usłyszałem, w jak surrealistycznych warunkach Marian szlifował formę. Dogadałem się z trenerem Cuchem, że jako jego pomocnik, wjadę na AWF z Woroninem. Fotografowanie na terenie jednostki wojskowej w stanie wojennym, uznano by za szpiegostwo i w razie wpadki, w ciemno odsiedziałbym swoje dwadzieścia pięć lat, więc ryzyko było spore. Dlatego, umówiłem się z trenerem i zawodnikami, że gdyby coś poszło nie tak, odpowiedzialność biorę na siebie, a oni o niczym nie wiedzieli. Aparat Rollei 35 schowałem do skarpety i ruszyłem na wojnę.
     W samochodzie Woronina, skarpetę ze sprzętem fotograficznym wcisnąłem do kolca. Na teren uczelni-jednostki wjechaliśmy bez problemów ponieważ Mariana wszyscy znali, a na pasażera nikt nie zwracał uwagi. Na hali, moim oczom ukazał się niesamowity widok. Wzdłuż stumetrowej bieżni, po jej obu stronach, ułożono obok siebie materace, a na nich plecaki, hełmy, karabiny. Na rzutniach to samo. W kole, z którego pchał Władek Komar, ustawiono stolik dyżurnego
     Trening rozpoczęliśmy od gry w "kosza", którą obserwowało około stu pięćdziesięciu żołnierzy, podziwiających nasze "umiejętności". Półtorej godziny później, nadal byliśmy dla nich atrakcją. Gdy w końcu staliśmy się obojętni, Marian mógł przystąpić do treningu biegowego. Ciąg dalszy nastąpi... 

                                                          www.fotofidus.pl

   

czwartek, 8 grudnia 2016

Defilada Tysiąclecia

     W 1966, klub Legia Warszawa obchodził swoje pięćdziesięciolecie. Jednak najważniejszym wydarzeniem tamtego roku, było tysiąclecie polskiej państwowości. Jak sobie przypominam to święto, to przebiegało ono dwutorowo. Podczas, gdy kościół gromadził tłumy radosnych wiernych, Władysław Gomułka rzucił hasło "tysiąc szkół na tysiąclecie". Nie liczyłem czy wybudowano ich aż tyle, ale co rusz uroczyście otwierano kolejne.
     Kulminacją obchodów miała być Defilada Tysiąclecia. Wyznaczono ją na 22 lipca, czyli  w dniu najważniejszego święta PRL-u. Zaproszono znamienitych gości, głównie ze wschodu, a wisienką na torcie miała być obecność Nikity Chruszczowa. Jak w każdej defiladzie, nie mogło zabraknąć elementów sportowych, więc maszerowali i nasi mistrzowie. Spróbowałby któryś odmówić. 
     Legia postanowiła pójść na całość. Zbudowano ażurową rakietę, na której gimnastyczki wykonywały trudne elementy, przy okazji demonstrując swoje wdzięki. Na platformach ciągniętych przez motocykle, ustawiono sprzęt gimnastyczny, na którym gimnastycy wyczyniali cuda. 
     Lekkoatletów reprezentowałem ja. Moim zadaniem, było pokazanie towarzyszowi Nikicie pozycji startowej. Przed trybuną honorową miałem przyjąć pozycję "gotów" i tak wytrzymać około minuty. Kto chociaż raz wybiegał z bloków startowych ten wie, że po komendzie "gotów", w ciągu sekundy następuje strzał startera. Po kolejnych próbach gimnastycy swoje, a ja swoje. W pewnym momencie podbiega do mnie pułkownik Bagłajewski, który nadzorował nasze poczynania i krzyczy: "Panie Leszku, więcej serca, więcej serca...". Zastanawiałem się, gdzie mam pokazać to swoje serce, skoro mojej twarzy nie będzie widać. 
     Wreszcie nadszedł upragniony dzień. Trybuna honorowa pękała w szwach. Gdy wjechaliśmy na Plac Defilad, a ja przyjąłem, z tak wielkim trudem wypracowaną pozycję startową, byłem chyba jedyną osobą w Polsce, której pozwolono bezkarnie wypinać tyłek na władzę i jeszcze robić to z całego serca. Rakieta jeszcze przez długie lata stała opodal wejścia na stadion Legii, przypominając mi te radosne chwile.
     W roku jubileuszowym, władze Legii Warszawa zabiegały u najważniejszych osób w państwie, by pozyskać tereny za kanałkiem Piaseczyńskim, aż po ulicę Szwoleżerów. Klub był w tamtym czasie mistrzem Polski w dwudziestu trzech dyscyplinach. Miał nawet sekcję żużlową. Na nowych terenach planowano postawić halę, parkur jeździecki i wiele obiektów treningowych. Jednak generałom nie udało się przekonać urzędników. Ostatecznie wybudowano tam mieszkania dla swoich oraz liczne ambasady. Klub przeniesiono na Bemowo i tam dogorywa. Rzeźba dyskobola, ustawiona przed budynkiem głównym z okazji pobicia rekordu świata przez Edmunda Piątkowskiego, wylądowała na odludziu.
     Niestety z okazji setnej rocznicy założenia klubu, nie mam zbyt wielu powodów do radości, dlatego zapraszam Państwa do mojej galerii na Facebooku, gdzie przypominam lepsze czasy Legii Warszawa.   

                                                          www.fotofidus.pl



poniedziałek, 5 grudnia 2016

Andrzej Baturo: 50 lat z fotografią

     Ostatnio w Galerii Związku Polskich Artystów Fotografików, swój dorobek twórczy zaprezentował mój serdeczny przyjaciel, Andrzej Baturo. Jest to ten artysta, któremu wlałem do kożucha całą zawartość wody kolońskiej, przez co przez trzydzieści pięć lat nie chciał pokazać moich zdjęć, w chyba najlepszej galerii fotografii w Polsce, znajdującej się w Bielsku-Białej.  Najlepszej dlatego, że ściśle współpracuje z Galerią Sztuki Współczesnej, pozytywnie oddziałując na siebie. To właśnie Andrzej, wspólnie z Krzyśkiem Barańskim, ściągnął mnie do redakcji "Razem". Wiele z prezentowanych tematów fotografowaliśmy i publikowaliśmy razem. Byliśmy nierozłączni, tworzyliśmy niezły duet.
     Oglądając wystawę, wkroczyłem w inny świat. Znakomite fotografie z minionej epoki, obiektywnie, bez czarnowidztwa oddają klimat lat siedemdziesiątych. Jest wśród nich reportaż z pierwszego dnia w wojsku, izby wytrzeźwień, sali porodowej, przeprowadzki, no i z winobrania w Zielonej Górze, który stał się powodem wielkiego niezadowolenia u towarzyszy z Wydziału Pracy KC. I nie chodziło tu o wino, które lało się strumieniami. W sześciokolumnowym materiale, oburzenie wywołało niewielkie zdjęcie, na którym jeden z maszerujących przed trybuną honorową, zbyt usłużnie kłania się w pas przed władzami, niemalże bijąc czołem o bruk.
     Galeria ZPAF była również organizatorem naszej wspólnej wystawy z meczu Polska-Anglia. Chodzi tu o mecz, który otwierał nam drogę do finałów w piłkarskich Mistrzostwach Świata w Niemczech. Podczas, gdy ja skoncentrowałem się na tym, co działo się na boisku, Baturo i Barański pokazali klimat jaki panował wokół meczu. Należy pamiętać, że były to czasy, gdy na stadion można było przemycić napoje rozweselające, więc na trybunach było radośnie, co koledzy świetni pokazali na swoich pracach. Szczególnie utkwiło mi w pamięci zdjęcie, przedstawiające rozradowanego kibica, trzymającego butelkę w dłoni. Uśmiechał się szczerze, a zębów doliczyłem się dwóch. Pewnie zostawił je sobie do dziurkowania biletów. Moje fotografie z wydarzeń na murawie, były chyba niezłym uzupełnieniem.
     Kto nie odwiedzi wystawy "Z perspektywy lat..." , straci szansę by zobaczyć w jakich czasach przyszło żyć jego rodzicom. A szkoda być uboższym o takie doświadczenie.  

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 21 listopada 2016

Budowle socjalizmu

     W poprzednim poście, opisałem jak "walec cywilizacji" zepchnął w niebyt pracowitych jak pszczółki działkowiczów. Budowa osiedla "Gocław", jednym miała dać szczęście, podczas gdy marzenia innych obróciła w ruiny i zgliszcza.
     To co Państwu pokazuję w fotoreportażu zamieszczonym na Facebooku, to jednak nie ruiny. To nowe, niewykorzystane, a już zniszczone części powstającego osiedla. Mógłby z tego powstać niejeden blok, ale kto by się tym przejmował. Tak wyglądały budowy socjalizmu. Wyrzucano byle gdzie. Na zamieszczonym poniżej zdjęciu, można zobaczyć jak "udekorowano" miejsce relaksu mieszkańców pobliskich domków. Jeziorko w którym pływały sobie rybki, o czym może świadczyć widok wędkarza, miało swój mały ekosystem, który zamieszkiwały robaczki, gdzie rosły roślinki, a ptaszki w szuwarach wiły sobie gniazdka.
     Zamieściłem ten materiał w gazecie. Niestety niszczenie środowiska, które niosła za sobą budowa osiedla "Gocław", nie spotkało się z protestem ani jednego ekologa. Być może dlatego, że gdy przygotowywałem ten fotoreportaż, mieliśmy lipiec 1982 roku, a w Stanie Wojennym takie demonstracje wymagały odwagi. 
     Ten tekst dedykuję obecnym mieszkańcom "Gocławia", którzy zakładając rodziny w okolicach Centrum Handlowego "Promenada", mogą nie być świadomi historii osiedla i jaką przeszłość za sobą niesie. 

                                                          www.fotofidus.pl

czwartek, 17 listopada 2016

Ogródki działkowe

     Mieszkając w sześciopiętrowym budynku w okolicach Placu Szembeka, przez wiele lat nad głowami fruwały mi szybowce wyciągane na linie przez kukuruźniki z pobliskiego lotniska, a z okien miałem widok na Wisłę. Pełna sielanka. Do czasu. Podjęto decyzję o przekształceniu lotniska warszawskiego aeroklubu w jedną z budów socjalizmu czyli osiedle "Gocław". Miejsce się do tego dobrze nadawało ponieważ do centrum stolicy było blisko, a nowo wybudowany Most Łazienkowski skracał drogę do południowych dzielnic Warszawy.
     Materiał, który Państwu prezentuję w mojej galerii na Facebooku, powstał w maju 1981 roku. W sklepach wszystkiego brakowało, więc pobliscy mieszkańcy postanowili zagospodarować nieużytki, by na niewielkich działkach zasadzić coś, co pozwoli im przetrwać ten trudny okres. Tymczasem bloki z wielkiej płyty rosły w oczach i jak buldożer wypierały działkowiczów z zajmowanych terenów. Proszę pamiętać, że było to na pół roku przed wprowadzeniem Stanu Wojennego, więc w tym czasie, każdy mógł swobodnie wykrzyczeć swoje niezadowolenie. Protesty działkowiczów, którzy dużo serca włożyli w to, by oglądać jak zasiane rośnie i móc zbierać plony, na niewiele się zdały. Walec cywilizacji zepchnął ich w niebyt.
     Powstało więc osiedle zamieszkałe przez wojsko, milicję i członków Partii. Mieszkania dostali tam również "Legioniści": sprinterzy Marian Woronin, Zenon Nowosz czy ciężarowiec Robert Skolimowski z rodziną. Osiedle przez jakiś czas miało kiepską opinię, ale po zmianie systemu wszystko wróciło do normy. Obecnie rozrasta się, zielenieje, a ludzie stali się bardziej sympatyczni. Tylko szybowców żal. Za to zyskałem wielu, tam mieszkających przyjaciół.    

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 14 listopada 2016

Praga Północ

     Prawobrzeżna część Warszawy prawie w całości ocalała z pożogi wojennej. Na początku lat sześćdziesiątych bardzo często odwiedzaliśmy okolice ulic 11 Listopada, Kowieńskiej, Kowelskiej, Strzeleckiej, Szwedzkiej czy Stalowej. W jednym z ocalałych domów mieszkał nasz ówczesny trener Andrzej Bunn, a także nasz trzeci "bliźniak" Janusz Szewiński. Z tamtych czasów zapamiętałem szare budynki z odpadającym tynkiem oraz podwórka żywcem przypominające klimat wschodnich miasteczek.
     Gdy w 1977 roku redakcja "Razem" zorganizowała wycieczkę do zakładów kosmetycznych "Uroda" mieszczących się przy ulicy Szwedzkiej, to na pamiątkę tej wizyty, w prezencie dostaliśmy po flakoniku wody kolońskiej. Nie pamiętam już nazwy tego specyfiku, pamiętam natomiast, że gdy nadeszła zima, całą zawartość buteleczki wlałem do prawej kieszeni kożucha Andrzeja Baturo. Śmierdziało niemiłosiernie, ale jak nam opowiadał, spotykał się z niesłychaną życzliwością kobiet. 
     Po wycieczce zakładowej, postanowiłem odwiedzić stare śmieci, co udokumentowałem zdjęciami zamieszczonymi w mojej galerii na Facebooku. Trzeba pamiętać, że był to późny Gierek i wciąż jeszcze żywe było hasło: by żyło się lepiej, a ludzie żyli dostatnie. Czy faktycznie tak było, w to śmiem wątpić. Do tej pory przechodzą mnie dreszcze na myśl o ujawnionej po latach informacji, że przy Strzeleckiej, w jednej z ocalałych kamienic, w piwnicach znajdowała się katownia ubecka, a oprawcy wraz ze swoimi rodzinami mieszkali nad miejscem kaźni swoich ofiar. Citroen, widoczny na zdjęciu w galerii, był koszmarnym symbolem tamtych lat. Dla złagodzenia wspomnień, przemalowano go na biało, tak jak modne wówczas Syrenki. I żyło się lepiej. Swoim.         

                                                        www.fotofidus.pl

czwartek, 10 listopada 2016

Przywłaszczenie czyli nowy kierunek w sztuce - część 2

     Rok po wystawie Piotra U.  w "Zachęcie", Teatr Polski z Wrocławia zaprezentował w tej samej galerii, dokumentację fotograficzną oraz plastyczną ze swoich licznych spektakli. W jednej z sal pojawiły się m.in. prace Krzysztofa Zarębskiego, który dla tego teatru robił scenografię do sztuki Helmuta Kajzara. Jednym z pokazywanych dzieł autorstwa Krzyśka, było "Autohemo", z podpisem: fotografia Leszek Fidusiewicz. Dziwna sprawa, bo jeszcze tak niedawno praca Zarębskiego wisiała  w sali obok, jako dzieło artysty Piotra U. Kierownictwo "Zachęty" w tej sprawie nabrało wody w usta.     
     Profesor sztuki Grzegorz Kowalski oraz Wiktor Gutt, dwóch artystów których prace zostały wystawione w londyńskiej galerii pod nazwiskiem Piotra U., zdecydowali się dochodzić swoich praw przed sądem. Podczas procesu, twórca kierunku zwanego "przywłaszczenie", twierdził, że jego grafik w cudowny sposób połączył dwie sąsiadujące strony albumu tak, że nie było najmniejszego śladu ich scalenia. Próbował również przekonać sędziego, że prace to reprodukcje zdjęć z albumu, wydanego przez Centrum Sztuki Współczesnej. Przyjęta przez Piotra U. linia obrony była dziurawa jak ser szwajcarski. Po pierwsze, przy każdej reprodukcji uwidacznia się raster. Niewtajemniczonym już tłumaczę, że raster to fotograficzne piksele,  które stałyby się zauważalne przy zdjęciach tak dużego formatu. Po drugie, po co Piotr U. miałby robić reprodukcje z albumu, skoro posiadał oryginały. Wyrok przeproszenia oraz pokrycia kosztów sądowych, jest wątpliwą satysfakcją dla twórców, którzy stali się ofiarami nowego kierunku w sztuce.
     Jak tłumaczyła mi później prawniczka i właścicielka jednej z galerii, Piotr U. miał chytry plan. W myśl zasady, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą, "artysta" liczył na to, że po kilku latach prezentowania dzieł polskich twórców jako swoje, w świadomości publicznej zaczną się one kojarzyć z jego nazwiskiem i nikt nie będzie pamiętać o nieśmiałych protestach prawdziwych autorów. Tylko, że w swoim cwaniactwie nie przewidział, że w dobie internetu staliśmy się globalną wioską i przepływ informacji jest natychmiastowy. A teraz Piotr Uklański, pomimo wcześniejszego dorobku w sztuce, kojarzony pozostanie jedynie jako twórca niechlubnego kierunku zwanego "przywłaszczenie". 
     Na zdjęciu poniżej, widzimy Janusza Szewińskiego, który ze zdziwieniem obserwuje moją fotografię zawieszoną w "Zachęcie", na wystawie poświęconej pracom Piotra Uklańskiego.

                                                         www.fotofidus.pl
     
     

poniedziałek, 7 listopada 2016

Przywłaszczenie czyli nowy kierunek w sztuce - część 1

     Cała sprawa zaczęła się kilka lat temu, gdy Centrum Sztuki Współczesnej zdecydowało się wydać album, prezentujący najciekawszych polskich twórców lat siedemdziesiątych. Z ramienia CSW pracę nad albumem powierzono Łukaszowi Rondudzie, człowiekowi Piotra U. Obaj pieczołowicie zbierali dokumentację. Najchętniej przyjmowali oryginały takie jak negatywy, diapozytywy lub pliki dużej rozdzielczości, które artyści wypożyczali w dobrej wierze, uznając to za świetną promocję ich twórczości.
     Album wydano na przyzwoitym poziomie. Wśród zaprezentowanych twórców znalazł się i mój przyjaciel Krzysztof Zarębski, którego prace dokumentuję od przeszło czterdziestu pięciu lat. Z tego powodu wykorzystano moje fotografie uwieczniające akcje zwane happeningami, a później performance.
     W 2012 roku, w jednej z londyńskich galerii, Piotr U. zaprezentował prace polskich twórców... jako swoje. Natychmiast wybuchł skandal. "Artysta" szybko znalazł obrońców, którzy zaczęli wmawiać, że to nowy kierunek w sztuce zwany "appropriation", co po polsku oznacza "przywłaszczenie". Sam Piotr U. powtarzał, że polscy twórcy nie potrafią promować siebie, a jemu to świetnie wychodzi i jedynie oddaje im przysługę, wystawiając ich prace pod swoim nazwiskiem. W razie sprzedaży był też gotowy zaopiekować się ich honorarium.
     Pół roku po tych wydarzeniach, prace "artysty" pojawiły się w warszawskiej "Zachęcie". W jednej z sal galerii powieszono moją fotografię, prezentowaną poniżej, na której utrwaliłem performance Krzysztofa Zarębskiego z 1976 roku  pt. "Autohemo". Z czystej ciekawości wybrałem się na wystawę, a przy okazji postanowiłem zrobić dokumentację. Odnalazłem pracę Krzyśka na fotografii słusznych rozmiarów. W trakcie robienia zdjęć, usłyszałem głos salowego, który wykrzykiwał, że pan Piotr U. kategorycznie zabronił fotografowania. Spytałem więc, czy wszystkie te prace są dziełami pana Piotra U., ze szczególnym wskazaniem na moją fotografię, na co uzyskałem odpowiedź twierdzącą. Prośby Zarębskiego u szefostwa "Zachęty", o usunięcie jego pracy, na niewiele się zdały. Tłumaczono pokrętnie, że są one własnością galerii londyńskiej. Ciąg dalszy nastąpi...

                                                           www.fotofidus.pl
     

czwartek, 3 listopada 2016

Wars & Sawa Cup 2016

     W ostatni weekend października, w ursynowskiej hali sportowej, swoje umiejętności prezentowali akrobaci, ale nie cyrkowi, a wyczynowcy. Na zawody do Warszawy przyjechali z siedmiu krajów. Oficjalna nazwa tej imprezy to Międzynarodowy Turniej w Gimnastyce Akrobatycznej - Wars & Sawa Cup 2016. Sponsorów co niemiara, organizacja znakomita, atmosfera wspaniała. Zapomniano tylko o jednym drobiazgu - odpowiedniej promocji. Ja o występach dowiedziałem się zupełnie przypadkowo od przyjaciela i choć z hali ursynowskiej jest bliżej do Radomia niż do mojego domu, nie żałowałem tej wyprawy.
     Za to co zaprezentowali akrobaci, należą im się najwyższe słowa uznania. Na planszy mogliśmy podziwiać zawodników w wieku od 11 do 20 lat. Ładna sylwetka, elastyczne ciało, ogromna siła i odwaga to to, co ich wyróżnia. Fruwając pod sufitem hali, wykonywali salta, obroty, śruby. Były też piramidy wielokondygnacyjne, ale na szczęście obyło się bez upadków. Gdy schodzący z planszy zawodnicy mijali mnie siedzącego na krześle, to dopiero wtedy mogłem zauważyć, że Ci którzy tworzyli górne elementy figury, nie sięgają mi nawet do ramienia. Takie maluchy, a wyczyniają takie cuda.
     Jedyne co mnie drażniło to reklamy. Banery zaśmiecające tło, w nachalny sposób konkurowały z czystością formy elementów prezentowanych przez zawodników. Niestety jest to problem wszystkich imprez sportowych. Kto daje pieniądze musi się rozliczyć dokumentacją fotograficzną, gdzie w tle jak byk wisi nazwa jego firmy. Efekt jest taki, że w śmietniku przeróżnych banerów i plakatów, giną nam prawdziwi bohaterowie, których przychodzimy podziwiać. Dlatego z przyjemnością podzielę się z Państwem moim fotoreportażem bez reklam, zamieszczonym na Facebooku.       

                                                          www.fotofidus.pl

wtorek, 1 listopada 2016

Wspomnienia: Agata Karczmarek

     Na Igrzyskach w Moskwie, Agata Karczmarek była w kadrze gimnastycznej mojej bratowej Danusi. Już wtedy przewyższała konkurentki o głowę... wzrostem. Jak widać na zdjęciu zamieszczonym na Facebooku, gdy stawała na drugim miejscu podium, była wyższa od zwyciężczyni. Z trudem mieściła się między poręczami. Dlatego start olimpijski w stolicy Związku Radzieckiego, był jej ostatnim występem gimnastycznym. Trenerzy gimnastyki uzgodnili z moim bratem Jurkiem, który wówczas prowadził kadrę skoczkiń wzwyż, że przy wzroście 180 cm, Agata szybko może dołączyć do grupy ówczesnych gwiazd tej konkurencji. Po opanowaniu techniki, oddawała jeden fantastyczny skok w konkursie. Niestety nie na maksymalnej wysokości.
     W końcu, Jurek wraz ze świetnym trenerem płotkarek Tadeuszem Szczepańskim, postanowili przenieść Agatę na skok w dal. Tam jedna udana próba mogła gwarantować zwycięstwo. W pierwszym poważnym starcie podczas Pucharu Europy, zawodniczka skoczyła 6,60 m. Zapowiadało to świetną karierę. Jurek i Tadeusz wspólnie opracowali perspektywiczny plan treningowy. W grę wchodziły skoki grubo powyżej siedmiu metrów. Agata wybrała jednak drogę pod okiem innego trenera, z którym jeszcze trzykrotnie pojechała na Igrzyska Olimpijskie i ustanowiła Rekord Polski - 6,97 m. Jurek do końca swojego życia żałował, że Agata nie ustanowiła Rekordu Świata, który był w jej zasięgu.
     Po zakończonej karierze, spotykaliśmy się często podczas zakupów na Bazarze Szembeka. Składaliśmy sobie życzenia świąteczne i imieninowe. Agata jako przedstawicielka jednej z firm alkoholowych, przekonała producenta trunków do sponsorowania mojej wystawy w Galerii Domu Artysty Plastyka. Zadbała o to, by z upływem minut ekspozycja coraz bardziej podobała się odwiedzającym. Wiedziałem, że chorowała, ale ona nie okazywała tego. 
   Gdy do Polski przyleciała Łucja Matraszek-Chydzińska, koleżanka Agaty z czasów startów gimnastycznych, chciała wiedzieć co u niej słychać. Odparłem, że zaraz sama się będzie mogła przekonać i  wybrałem numer w telefonie. Była akurat pora obiadowa, więc odbierając Agata powiedziała, że oddzwoni do nas. Nie zdążyła. Odeszła kilka godzin później. Byliśmy w szoku. 
     Gdy postanowiłem umieścić to zdjęcie w mojej galerii fotografii kolekcjonerskiej, to długo zastanawiałem się nad jego opisem. Pozornie, jest to zwykłe zakończenie jednej z konkurencji lekkoatletycznych, skoku w dal. Przypomina mi uderzenie meteorytu w ziemię. Ilekroć spoglądam na tą fotografię, to właśnie twarz Agaty Karczmarek pojawia mi się przed oczami. Pomimo, że mieliśmy świetne zawodniczki w tej dyscyplinie, to właśnie ona była najbliżej związana z moją rodziną. Agatko spoczywaj w pokoju.          

                                                          www.fotofidus.pl

czwartek, 27 października 2016

Dzisiaj słowo mniej znaczy niż obraz

     Lubię oglądać TVP Kultura, a w szczególności "Tygodnik Kulturalny". W trakcie dyskusji, która miała miejsce w programie, padło zdanie wypowiedziane przez jednego z prowadzących, że "dzisiaj słowo mniej znaczy niż obraz". Tak zaczął kiełkować w mojej głowie, pomysł na kolejną wystawę.
     Przyjąłem, że symbolem słowa jest maszyna do pisania, a obrazem może być moja fotografia. Tylko powstało pytanie: jaka? Polityczna? Odpada, bo kto pamięta nazwisko premiera sprzed piętnastu lat. Społeczna? Za dużo szczegółów, podobnie jak w krajobrazie. Dla mnie fotografia powinna być znakiem. Padło zatem na sport ponieważ jest neutralny. Nawet jeśli nie lubimy jakiegoś zawodnika, to darzymy go szacunkiem, za pracę jaką wykonuje.
    Gdy był już pomysł, przeszedłem do jego realizacji. Wbrew pozorom najłatwiej poszło mi z maszyną do pisania, ponieważ takie urządzenie, moja żona odziedziczyła po swojej cioci. Potem przyszła kolej na wybór zdjęć. Ze sfotografowanym produktem udałem się do Akademii Teatralnej, gdzie nauki pobierał mój bratanek Adam. Gdy pokazywałem mu zdjęcia, dosiadła się do nas jego koleżanka z roku, Monika. Zależało ma na ich opinii, ponieważ to oni jako aktorzy najpiękniej operują słowem. Po wnikliwym przejrzeniu prac, Monika odpowiedziała krótko: "przesłanie złowieszcze, efekt miły". 
     W tych mądrych słowach, które wykorzystałem później jako podtytuł, zawarła syntezę całego cyklu, który zamieściłem w mojej galerii na Facebooku

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 24 października 2016

Arsenał '88

    "Arsenał '88", podobnie jak Igrzyska Olimpijskie w Seulu, był dla mnie jednym z największych wydarzeń sportowo-artystycznych, jakie miałem możliwość podziwiać w 1988 roku.
     "Arsenał '88" czyli prezentacja polskiej sztuki współczesnej, powstał z inicjatywy dwóch osób: Jarosława Daszkiewicza, byłego koszykarza i historyka sztuki oraz malarza Leszka Jampolskiego. Panowie dokonali czegoś, co było trudne do wyobrażenia, a mianowicie zaprezentowali dzieła, które w dużej części nie były zgodne z "duchem narodu", czyli partii. Miejsce wystawy również należało do nietypowych, gdyż prace artystów pokazano w świątyni sportu czyli Hali Gwardii. Była to wówczas jedyna w Warszawie hala pod dachem, w której nasi bokserzy w 1953 roku zdobyli grad medali, a swoje umiejętności prezentowali siatkarze, koszykarze, tenisiści, gimnastycy czy zapaśnicy. O "Arsenale" zrobiło się głośno. Ekspozycja cieszyła się wielkim powodzeniem, a recenzje były pochlebne.
     Wybrałem się i ja z rodziną. Podczas zwiedzania zauważyłem, że szczególne zainteresowanie wystawa wzbudziła wśród najmłodszych i to nie ze względu na drapieżność malarstwa. Dzieci mogły pobuszować na trybunach, wdrapywać się na rusztowania, dotykać rzeźb. Było fajnie. 
     Na mnie "Arsenał '88" wywarł niezapomniane wrażenie, podobne do wizyty w paryskim Centrum Pompidou, Muzeum Orsay, czy Olimpijskim Parku Sztuki w Seulu. Zapraszam Państwa do obejrzenia fotoreportażu z wystawy, który zamieściłem w mojej galerii na Facebooku.

                                                         www.fotofidus.pl

czwartek, 20 października 2016

Biegam wolno, przez rok cały

     Jesień roku 2015 była piękna. Czuło się radosny nastrój, a przejeżdżając codziennie obok parków miejskich, mogłem podziwiać całą paletę barw dostępnych o tej porze roku. Zapragnąłem to piękno utrwalić. Fotografowałem raz, drugi i wychodziły mi nawet ładne... pocztówki. Nie byłem zadowolony. 
    Ja fotoreporter sportowy, zmagam się z zamarłymi w bezruchu drzewami, żywopłotami czy oczkiem wodnym, między którymi codziennie biega mnóstwo mieszkańców Warszawy w różnym wieku. Też tak kiedyś biegałem z kolegami. Wspólnie pokonywaliśmy góry, lasy, parki, a przynajmniej dopóki nas z "Łazienek" nie przepędzono. Myślę, że zebrałoby się tego grubo ponad tysiąc kilometrów. 
     Dziwne, że z tamtych czasów nie pozostał mi w pamięci żaden wyraźny obraz ani widok, który zapamiętałbym do dziś. Ruch bardziej kojarzy mi się z pulsującym tętnem, potem zalewającym oczy, wzrokiem wpatrzonym pod nogi, by nie skręcić kostki na wybojach i tymi rytmicznymi krokami: góra, dół. Po przebiegnięciu kilkunastu kilometrów, obraz staje się nieczytelny, a biegnie się siłą woli. Tak przynajmniej było w moim przypadku.
     Postanowiłem więc zacząć fotografować te cuda przyrody oczami biegacza. Muszę przyznać, że efekt mnie zaskoczył. Oglądając zdjęcia czułem, że nogi same mnie niosą. Następnie wybrałem kilka miejsc, które utrwaliłem o różnych porach roku. Cykl jaki z tego powstał, z dużą przyjemnością prezentuję Państwu w mojej galerii na Facebooku.
     Ja dyletant przyrodniczy uważam, że jednak najpiękniejszą porą roku do fotografowania jest jesień. Natomiast wielkim rozczarowaniem było lato. Liście, które w tym okresie chronią nas przed promieniami słońca, dają ponury cień, ale i przyjemny chłód. Jeżeli wśród moich czytelników są biegacze i mają oni podobne odczucia, to znaczy, że rozmawiamy tym samym językiem.

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 17 października 2016

14. Warszawskie Targi Sztuki

     W cyklu "Sztuka w obiektywie Fidusa", warte odnotowania są dwa wydarzenia rangi międzynarodowej, które odbyły się w ostatnim czasie. Pierwsze to Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego, a drugie to Warszawskie Targi Sztuki prezentowane na Zamku Królewskim w Arkadach Kubickiego. Obie imprezy rozgłosem daleko przekroczyły granice Polski, ale my przede wszystkim skupimy się na tej ostatniej. 
     Po raz czternasty podczas Warszawskich Targów Sztuki, dzieła ze swoich zbiorów zaprezentowało około pięćdziesiąt galerii i antykwariatów z Polski i zagranicy. "Gościem specjalnym" tegorocznej edycji targów był obecnie najdroższy polski malarz, Jacek Malczewski. Pokazano trzynaście jego obrazów, pochodzących z prywatnych kolekcji. Redaktor Kama Zbolarska, jedna z organizatorek imprezy, podkreśliła, że tak eksponowane prace autorstwa Malczewskiego, można było podziwiać tylko raz, zanim powrócą do swoich właścicieli.
     Uczestnicy targów poza możliwością zapoznania się z twórczością takich artystów jak Krzysztof Bednarski, Tadeusz Dominik, Leon Tarasewicz, Michał Zaborowski czy Leszek Jampolski, mogli wziąć udział w warsztatach grafiki, poprowadzonych przez Iwonę Cur. Przy odrobinie cierpliwości, można było na miejscu stworzyć własne dzieło, na pamiątkę tej imprezy. 
     Z racji tego, że z Wiktorem prowadzimy galerię fotografii kolekcjonerskiej, z największym zainteresowaniem wysłuchaliśmy wykładu o tej formie sztuki. Katarzyna Sagatowska, podczas godzinnej prelekcji, podzieliła się z nami swoim doświadczeniem na tym stosunkowo młodym, ale prężnie rozwijającym się rynku, na którym ceny światowe potrafią dojść do kilku milionów dolarów. Za taki przykład może posłużyć prezentowane przez panią Kasię zdjęcie, autorstwa Andreasa Gurskyego, które w domu aukcyjnym Christie's osiągnęło zawrotną kwotę 4,3 miliona dolarów. I chociaż prace rodzimych twórców, póki co można nabyć inwestując jedynie skromy ułamek kosztów prac zagranicznych, to nie zmienia to faktu, że polscy artyści coraz częściej są nagradzani na światowych konkursach, a ich prace znakomicie się prezentują na tle innych. 
     W mojej galerii na Facebooku, przygotowałem krótki fotoreportaż z 14. Warszawskich Targów Sztuki, do obejrzenia którego serdecznie Państwa zachęcam.

                                                          www.fotofidus.pl
    

czwartek, 13 października 2016

Sztuka w obiektywie Fidusa: Wiktor Gajda

    Kilka tygodni temu, obchodziliśmy pięćdziesiątą rocznicę odkrycia Jaskini Niedźwiedziej pod Stroniem Śląskim. Jako że w pobliżu jaskini znajdują się kamieniołomy, co daje łatwy dostęp do marmurów, pewien rzeźbiarz z Warszawy, niejaki Wiktor Gajda, postanowił w tamtych okolicach tworzyć swoje dzieła. Kupił od tubylca część gospodarstwa, czyli oborę i adaptował ją na pracownię, w której spędzał miesiące letnie. Z bloku marmurów odłupywał co zbędne, a gotowe dzieła eksponował na dziedzińcu zagrody. 
     Przez lata, właściciel posiadłości ziemskiej pilnował dorobku i dobytku twórczego gościa z miasta. Niestety z upływem czasu, coraz bardziej opadał z sił, aż pewnego roku zmarł. Gospodarstwo poniemieckie na odludziu było łakomym kąskiem dla "kolekcjonerów". Rzeźby ginęły, a pracownię wciąż okradano. Dlatego Wiktor zaprosił mnie oraz Pawła Słomczyńskiego, wybitnego fotografa przyrody byśmy udokumentowali jego ostanie prace, zanim znajdą nowego właściciela. Był tylko jeden warunek: rzeźby muszą byś sfotografowane w Jaskini Niedźwiedziej.
     Przewiezienie ciężkich marmurów, a do tego jeszcze zniesienie ich do jaskini, przeciągnięcie zasilania i zainstalowanie studia fleszowego nie sprawiło nam zbytnio przyjemności. Jednak po odpaleniu pilotów, ujrzeliśmy widok jak z bajki, o czym mogą się Państwo sami przekonać, zaglądając do mojej galerii na Facebooku. Rzeźby wśród stalaktytów i stalagmitów komponowały się świetnie. Jako, że wszyscy trzej jesteśmy zdeklarowanymi abstynentami, udaną sesję zdjęciową uczciliśmy w pobliskiej cukierni ciasteczkami i lekko posłodzoną herbatą z cytryną. 
     Ostatecznie, artysta miastowy z resztkami dobytku wrócił do Warszawy. Zdjęcia, które wykonaliśmy z Pawłem, publikuję po raz pierwszy i stanowią one jedyny ślad pracy Wiktora Gajdy, przed zmianą właściciela.  

                                                          www.fotofidus.pl

        

poniedziałek, 10 października 2016

Piłka nożna a fotografia

     "Boski" Kazimierz Górski wyłuszczył w trzech punktach receptę na sukces, w tej prostej jak drut grze. Po pierwsze: gra się jak przeciwnik pozwala. Po drugie: piłka jest okrągła, a bramki są dwie. I po trzecie: żeby wygrać mecz, trzeba strzelić jedną bramkę więcej. Niby proste, a jednak. 
     I tutaj dostrzegam podobieństwa pomiędzy piłką nożną a fotografią. Ze znakomitych zdjęć rzadko wychodzi dobry fotoreportaż. Świetne fotografie eliminują się wzajemnie osłabiając wrażenie. Potrzebne jest wtedy spoiwo, w postaci zdjęć uzupełniających. Tak samo w piłce nożnej, nie można grać samymi gwiazdami. W meczu to spoiwo stanowią niewidoczne, ale niezwykle skuteczne "boiskowe mrówki", które powinny doskonale rozumieć się z pozostałymi graczami na murawie.
     Dawniej podziwiałem duet naszych obrońców: Jerzy Gorgoń i Władysław Żmuda. Chłopcy skromni, małomówni, ale... Na boisku kontakt z Jurkiem, to jakby zderzyć się z parowozem, a Władek wyłuskiwał takie piłki przeciwnikom, że niejeden cofnąłby nogę, zwijając się z bólu. Niestety od lat piętą achillesową naszej reprezentacji jest obrona. Są to prawdziwi kibice, którzy lubią z bliska oglądać jak padają bramki, głównie strzelone naszym. I nic tu nie pomoże nieustępliwy Michał Pazdan czy Kamil Glik, gdy drużynie brakuje zgrania się, ale to wymaga czasu. 
     Oprócz wymienionych, w reprezentacji grają solidni piłkarze lig zagranicznych. Podczas drugiego meczu eliminacyjnego do Mistrzostw Świata, w którym graliśmy przeciwko Danii, niezawodny Robert Lewandowski ustrzelił hat tricka. Po ciekawej pierwszej połowie, ostatecznie wygraliśmy jedną bramką, spełniając zalecenie "trenera tysiąclecia" pana Kazimierza. Uważam, że Adam Nawałka jest na najlepszej drodze, żeby spoiwo wreszcie zadziałało, bo jak mawiał klasyk: Nieważne jak się zaczyna...
     Na koniec, zapraszam Państwa do mojej galerii na Facebooku, gdzie prezentuję fotoreportaż z meczu z Danią, zatytułowany " Historia jednej bramki".  

                                                        www.fotofidus.pl

czwartek, 6 października 2016

Fidusiewicz i Przyjaciele - Inspiracje: część 2

     Z chwilą, gdy podjąłem decyzję o kontynuacji wystawy "Fidusiewicz i Przyjaciele", rozpoczęło się poszukiwanie kolejnych artystów plastyków, którzy chcieliby wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Szczęśliwie się złożyło, że na zamku w Reszlu, gdzie moja przyjaciółka miała wystawę, przebywał właśnie Franciszek Starowieyski. Znaliśmy się ponieważ fotografowałem go kiedyś w jego pracowni. 
     Przyjaciółka postanowiła namówić mistrza by zechciał uczestniczyć w moim projekcie. Zasiedliśmy przy długim stole, a ona zaczęła zachwalać pomysł. Pan Franciszek uważnie nas słuchał, przy okazji przeglądając zdjęcia, które dałem mu do wyboru. W pewnym momencie przyjaciółka szepcze mi do ucha, żebym przyszykował aparat ponieważ zamierza użyć ostatecznego argumentu. Patrzę, a ona unosi swój luźny sweter demonstrując obfite piersi, dokładnie takie w jakich gustuje Starowieyski. Sprawa była załatwiona. Mistrz wybrał zdjęcie, prosząc jeszcze o kilka fotografii kulturystek. Powiedział, że ma już pomysł i oddzwoni. Nie zdążył. Odszedł przed ukończeniem pracy.
     Innym artystą, którego udało mi się pozyskać do kontynuacji projektu "Fidusiewicz i Przyjaciele", jest Wojciech Zabłocki. Malarz, były szermierz, a obecnie profesor architektury i projektant wielu obiektów sportowych na całym świecie. W elitarnych środowiskach uchodzi za kogoś, kto w czasie wykładów potrafi zainteresować słuchaczy opowieściami nie tylko o sporcie, ale i o sztuce. Pan Wojciech zwrócił się do mnie z prośbą o użyczenie zdjęć prezentujących kilka par dzieł, by w czasie swoich prelekcji mógł pokazać, że świat sportu i sztuki współczesnej nie są od siebie tak odległe. 
     W trakcie jednego z naszych licznych spotkań, które odbyliśmy od tamtego momentu, pan Wojciech zapytał czy moja wystawa będzie mieć ciąg dalszy. Powiedział, że na całym świecie, słuchaczom jego wykładów pomysł bardzo się podobał i chcieliby wiedzieć czy doczeka się kontynuacji. Odpowiedziałem twierdząco i że tym razem, chcę wzbogacić zestaw fotografii o nasze obecne gwiazdy sportu takie jak Agnieszka Radwańska, Robert Lewandowski, Anita Włodarczyk lub Paweł Fajdek. Korzystając z okazji, zapytałem pana Wojtka, czy podjąłby się stworzenia jakiegoś dzieła na potrzeby wystawy. Zgodził się. Wybrał Marcina Gortata, a ukończoną pracę prezentuję na poniższym zdjęciu. 
     W kontynuacji wystawy będą też mogli Państwo obejrzeć pracę Urszuli Voinea, malarki, byłej sprinterki z Legii, której do inspiracji posłuży zdjęcie gimnastyczek. Mąż Urszuli, Ryszard, który jest rzeźbiarzem, wybrał fotografię przedstawiającą Urszulę Radwańską. Artysto, nie znasz dnia, ani godziny, gdy zadzwonię do Ciebie z podobną prośbą. Mam nadzieję, że nie odmówisz, za co z góry serdecznie dziękuję.  

                                                          www.fotofidus.pl

poniedziałek, 3 października 2016

Fidusiewicz i Przyjaciele - Inspiracje: część 1

     Budowa nowej siedziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego, posłużyła mi jako pretekst do złożenia propozycji ówczesnemu prezesowi PKOl Stefanowi Paszczykowi. Propozycja polegała na tym, aby w czasie otwarcia Centrum Olimpijskiego zaprezentować wystawę, która łączyłaby świat sportu ze światem sztuki. Stefan, po zapoznaniu się ze szczegółami, wyraził zgodę. Ostrzegł mnie jednak bym bardzo dokładnie przygotował projekt, ponieważ na uroczystość przybędą najważniejsze persony Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, na których chciał wywrzeć dobre wrażenie.
     Pomysł był prosty. Moje zdjęcia miały być inspiracją do stworzenia dzieła plastycznego, które na wystawie zawiśnie obok fotografii. Dzięki mojej współpracy z Krzysztofem Zarębskim, o której pisałem w poprzednim poście, poznałem środowisko artystów. Dodatkowo praca w redakcji "Razem", w której, wraz z Kamą Zbolarską prezentowaliśmy na łamach tygodnika osiągnięcia młodych, zdolnych i wybitnych twórców, dała nam możliwość poszerzenia kręgu znajomych z tego środowiska. My pomagaliśmy im, a gdy byliśmy w potrzebie, mogliśmy liczyć na nich. W sumie dotarliśmy do pięćdziesięciu twórców, w większości naszych znajomych lub poleconych przez nich artystów. Nie zdarzyło się, żeby w trakcie rozmów ktoś odmówił.
     Najbardziej utkwiło mi w pamięci spotkanie z Edwardem Dwurnikiem. Umówiliśmy się z nim w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu, gdzie z walącym sercem zacząłem mistrzowi wyłuszczać głębię myśli twórczej. Pan Edward obojętnym wzrokiem przeglądał zdjęcia, które mu podsunąłem do wyboru, od czasu do czasu lustrują nas swoim sokolim wzrokiem. Kama, którą wybrałem na kuratorkę wystawy, dodała jeszcze kilka słów, ale wyglądało na to, że artysta nie da się przekonać. Już byliśmy gotowi odejść, gdy nagle pan Edward wskazał zdjęcie które mu się spodobało. Miłym i ciepłym głosem odpowiedział, że potrzebuje dwóch dni na wykonanie pracy. Zaniemówiliśmy, a on jak obiecał, tak dotrzymał słowa. Zresztą słowa dotrzymali wszyscy artyści bo inaczej wystawa by nie zawisła. 
     W dniu otwarcia nowej siedziby PKOl w 2004 roku, ekspozycję obejrzał też ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski, co dało mu możliwość porozmawiania z twórcami, których w większości znał. Prezesowi Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Jacques'owi Rogge, wystawa tak przypadła do gustu, że z obrad urywał się trzy razy. W mojej galerii na Facebooku, prezentuję prace artystów plastyków, wraz ze zdjęciami mojego autorstwa, które posłużyły im za inspiracje do stworzenia dzieła.  

                                                        www.fotofidus.pl
      

czwartek, 29 września 2016

Sztuka w obiektywie Fidusa: Krzysztof Zarębski

     Pomimo, że fotografia sportowa stanowi największą część mojego dorobku artystycznego, to czytając wpisy z ostatniego miesiąca, przekonali się Państwo, że również wychodziłem poza ramy sportu. Obok tematów społecznych, które czytelnicy bloga mogli śledzić w minionych tygodniach, w pewnym momencie swojej kariery, zacząłem uwieczniać na kliszy sztukę przez duże "S". Ale wszystko zaczęło się i tak od sportu.         
     Krzysztof Zarębski był czołowym polskim sprinterem. Stanowił podporę sztafety Legii Warszawa, w składzie której biegał z takimi gwiazdami jak Marian Foik, Andrzej Badeński czy Andrzej Figurski. Panowie wielokrotnie zdobywali tytuły Mistrza Polski. Krzysio okazał się tak szybki, że gdy się rozpędził to zatrzymał się dopiero w Nowym Jorku. Początkowo próbował swoich sił malując obrazy, ale przez uczulenie na farby olejne musiał szybko zakończyć przygodę ze sztalugą. Zaczął więc tworzyć formy przestrzenne, wtedy zwane "happeningami", a obecnie "performance". Działania te charakteryzują się tym, że są ulotne i nie pozostawiają śladu. Ale od czego ma się przyjaciół, którzy potrafią trzymać w ręku aparat fotograficzny, niezbędny do utrwalenia na kliszy prac artysty. 
     Pierwszą akcję Krzyśka dokumentowałem w 1971 roku. W ogródku przy basenie Legii, powtykał porcelanowe kraniki na patyczkach, obok rosnących kwiatów i podlewał grządkę wodą z konewki. Podobną sytuację powtórzył kilka miesięcy później w siedzibie Ligi Kobiet przy Nowym Świecie. Tym razem, zamiast krystalicznie czystej wody, w konewce była zabarwiona na niebiesko ciecz. Robiło to niesamowite wrażenie, co prezentuję na zdjęciu zamieszczonym poniżej. W ogóle, to Krzysia chyba strasznie ciągnie do flory, gdyż na ostatniej wystawie zaprezentował ogródek, w którym miejsce kwiatów zajęły płytki CD, które w świetle mieniły się niczym kwiaty z ogrodów Legii i Ligi Kobiet. 
     Jednak w późniejszym etapie kariery Zarębskiego, jego znakiem rozpoznawczym stało się ciało. Przy tworzeniu instalacji, korzystał zarówno ze swojego, jak i tego należącego do młodych dziewcząt. Powstawały w ten sposób obiekty o zabarwieniu erotycznym, które też warto obejrzeć.
     Tym tekstem rozpoczynam cykl "Sztuka w obiektywie Fidusa", w którym będę chciał Państwa zapoznać z inną stroną mojej twórczości, mam nadzieję, że równie ciekawą jak ta prezentowana dotychczas.      

                                                            www.fotofidus.pl

poniedziałek, 26 września 2016

Cementownia Górażdże

     Sekretarz redakcji "Razem", miał przyjaciela, który pracował w Komitecie Centralnym. Z kolei kolega wspomnianego urzędnika KC pełnił funkcję dyrektora cementowni pod Opolem. W związku z tym, zostaliśmy poproszeni o przygotowanie na sześciu kolumnach, fotoreportażu z tego obiektu. Redakcja wysłała Zbyszka Furmana i mnie do zrobienia zdjęć oraz Andrzeja Persona, aby materiał ubarwił słowem.
     Na miejscu, bez trudu znaleźliśmy cementownię. Był to stary poniemiecki zakład, który świetnie funkcjonował. Postaraliśmy się i materiał wyszedł znakomicie. Rozrysowaliśmy go atrakcyjnie na sześciu kolumnach, po czym nasze dzieło trafiło do zatwierdzenia do Biura Prasy Komitetu Centralnego. Po jakimś czasie przybiega do nas zgrzany sekretarz, wykrzykując, że to nie ta cementownia, tylko konkurencyjna. Musieliśmy pojechać ponownie, tym razem we właściwe miejsce, do którego wysłano nas samolotem na koszt zakładu pracy. Gdy wysiedliśmy z samolotu, podjechała służbowa limuzyna, którą zabrano nas do dyrekcji. Tam już czekało królewskie przyjęcie, po którym ruszyliśmy w dalszą drogę.
     Zostaliśmy zawiezieni do cementowni Górażdże, obiektu wybudowanego przez towarzyszy radzieckich. Wokół biało jak w piekarni. Przed pobliskimi barakami suszyła się bielizna, oczywiście biała. Na terenie cementowni, jeden z młynów - rura stumetrowej długości miał akurat awarię, ale takie drobne uszkodzenia zdarzały się często. Weszliśmy do środka, a tam ciemno jak w... rurze. Widzę, że w naszym kierunku zbliża się zataczając, jeden z pracowników brygady remontowej. Żartując, mówię że nieźle bawili się w robocie. Na co on patrząc na mnie mętnym wzrokiem, odparł, że jest wykończony bo przez dwanaście godzin nie wychodził z rury. Gdy w biurze opowiedziałem tą historię, usłyszałem krótką i stanowczą odpowiedź: To niemożliwe, ponieważ nasi robotnicy nie pracują tak długo. W papierach wszystko się zgadza, a życie pisze swój scenariusz. 
     Ostatecznie reportaż został wydrukowany, a kolega przyjaciela sekretarza redakcji był rad. Tylko my nie śmieliśmy spojrzeć w twarz robotnikom z tej pierwszej cementowni, dlatego to ich zdjęcie postanowiłem użyć do zilustrowania tego tekstu. A w mojej galerii na Facebooku mogą się Państwo zapoznać z fotoreportażem z cementowni Górażdże.        

                                                            www.fotofidus.pl

czwartek, 22 września 2016

Maraton Pokoju '81

     Pierwszy bieg długodystansowy, który odbył się w Warszawie pod koniec lat siedemdziesiątych, nazwano oczywiście "Maratonem Pokoju". Co tu dużo mówić, każda dziedzina życia w tamtym okresie była nieustanną walką o "Pokój". Symbolem tamtych czasów była rzeźba przy Stadionie Dziesięciolecia przedstawiająca biegaczy. Mieszkańcy Warszawy nazywali ją "Pomnikiem Repatriantów", gdyż przedstawiała ludzi uciekających nago ze Wschodu na Zachód. Zapytałem się kiedyś kolegę-repatrianta, jak naprawdę wygląda sytuacja w Radzieckiej Rosji, na co odparł krótko, że to kraj biedy i transparentów. Coś w tym było, bo ten dobrobyt promieniował i na nas.
     Polakom to jednak nie przeszkadzało w odnoszeniu znaczących sukcesów sportowych. Lekkoatleci, siatkarze, piłkarze czy zapaśnicy sprawiali nam wiele radości. Na tej fali, dziennikarz telewizyjny Tomasz Hopfer, wraz z gronem przyjaciół, postanowił zorganizować bieg długodystansowy, który nazwał "Maratonem Pokoju". Chociaż bardziej adekwatną nazwą byłby "Bieda Maraton". W roku 1979, na jego starcie stanęło 1200 śmiałków. O profesjonalnym sprzęcie można było wtedy pomarzyć, a zawodnicy zameldowali się w tym, co nadawało się do biegu. Ale za to cenne były nagrody. Pamiętam, że jedną z nich był obraz Franciszka Starowieyskiego. Rok później odbył się kolejny maraton, ale przeszedł jakoś bez echa.
     Natomiast rok 1981 był czasem euforii narodowej. "Solidarność" dawała ludziom nadzieję, aż dusza się radowała. Przygotowując materiał dla tygodnika "Razem", postanowiłem pokazać buty zawodników na trzech etapach maratonu: na starcie, na trzydziestym piątym kilometrze oraz na mecie. Dla szpanu przyszedłem w nowiutkim obuwiu firmy Adidas, model F-1 z trzema karbowanymi paskami. To co zobaczyłem na miejscu przeraziło mnie. Jeden ze startujących chciał biec w podartych kamaszach, więc zaproponowałem mu użyczenie swojego nowego obuwia sportowego na czas biegu. Zgodził się entuzjastycznie. I to był błąd. Zapomnieliśmy o przygodzie Janusza Kusocińskiego podczas Igrzysk w Los Angeles w 1932 r. Gdy Mistrz Olimpijski założył nierozbiegane kolce, to na metę dotarł ze stopami poobcieranymi do krwi. Tak było i tym razem. Zawodnik zwrócił mi buty całkiem zakrwawione. Pomimo intensywnego mycia ręcznego, z resztkami posoki walczyłem jeszcze przez kilka lat.
   Dzisiejsze maratony straciły niestety ten smaczek grozy. Obecnie startujący są wytrenowani i dysponują sprzętem, którego nie powstydziłby się niejeden olimpijczyk. Jest pięknie i kolorowo. A jak było kiedyś, pokazuje mój fotoreportaż zamieszczony w galerii na Facebooku.

                                                            www.fotofidus.pl
  
 

poniedziałek, 19 września 2016

Dzieci Chopina

     Ogniska muzyczne mają za zadanie uszlachetniać młodych ludzi oraz selekcjonować niezwykle utalentowane dzieci. W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, taka placówka znajdowała się także niedaleko mojego domu na Grochowie.
     Na wejściu do budynku, miło powitał mnie pan, który w tym miejscu nauczał gry na fortepianie. Dystyngowany, schludnie ubrany robił wrażenie. Nie mniejsze wrażenie robił również fortepian na którym ćwiczyli jego uczniowie. Otóż instrument ten był do połowy przysypany węglem, którym w piecu rozpalał swoimi delikatnymi dłońmi pan od muzyki, w oczekiwaniu na pierwszych uczniów. Było tak zimno, że dzieciaki zasiadały przy fortepianie, nie ściągając uprzednio nakrycia wierzchniego. Klawiaturę muskały w rękawiczkach z częściowo obciętymi palcami. Ale grały pięknie. Widać było, że nie przychodzą tam pierwszy raz. Co ciekawe, ta placówka znajdowała się pięć kilometrów w linii prostej od pomnika Chopina w Łazienkach Królewskich.  
     Wydrukowałem ten materiał w moim tygodniku "Razem" licząc na to, że władze nadrzędne poprawią im warunki. Reportaż na zwierzchnikach zrobił ogromne wrażenie. Postanowili zamknąć placówkę. Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle. 
     Z fotoreportażu zamieszczonego w mojej galerii na Facebooku, mogą się Państwo przekonać co w czasach PRL kryło się pod określeniem "kuźnia talentów".  


                                                          www.fotofidus.pl




czwartek, 15 września 2016

Sypialnia stolicy

     W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, na południu Warszawy zaczęła powstawać nowa dzielnica. Jak rosła mogliśmy podziwiać m.in. w serialu Stanisława Barei "Alternatywy 4". Być może obraz był trochę przerysowany, ale za to świetnie oddawał atmosferę tamtych lat. 
     Ursynów, bo o nim tu mowa, nazywany był "sypialnią stolicy". Określenie wzięło się stąd, że ta dzielnica wielkości niejednego miasta wojewódzkiego, nie nadążała z budową zaplecza, więc jej mieszkańcy po zakupy musieli jeździć do centrum. Ale jak to w sypialni, dzieci rodziły się na potęgę. Gdy pociechy dorastały, zaczynały pobierać naukę w nowoczesnych szkołach, takich jak np. prezentowana w mojej galerii na Facebooku, szkoła podstawowa nr 303. Piękny, kolorowy budynek z trudem mieścił wszystkie dzieciaki. Gdy okazało się, że sale gimnastyczne nie są wystarczająco duże by mogli w nich ćwiczyć wszyscy uczniowie podczas jednej lekcji, należało znaleźć rozwiązanie. Zadecydowano więc, że lekcje wychowania fizycznego będą prowadzone w pobliskiej pralni. Z czasem zaczęły się tam odbywać również pozostałe zajęcia ponieważ z każdym rokiem, szkole przybywało nowych podopiecznych.
     Przypomina mi to sytuację, którą zaobserwowałem w latach sześćdziesiątych, na dworcu kolejowym w Soczi. Olbrzymi dworzec, kolumny, rzeźby, przestrzenne poczekalnie, wszystko w marmurze. Zapomniano tylko o jednym drobiazgu, a mianowicie o kasach biletowych. Rozwiązanie znaleziono pod postacią drewnianej budki, którą postawiono obok budynku i tam obsługiwano podróżnych. Jak powiada stare porzekadło: potrzeba matką wynalazków.
     Wracając do Ursynowa, to przez tych kilka dziesięcioleci dzielnica wypiękniała i zazieleniła się. Jej mieszkańcom ułatwiono nawet komunikację z centrum, gdy poprowadzono do niej pierwszą linię metra. I jedynie przybysz z innej części miasta ma problemy ze znalezieniem adresu. 

                                                          www.fotofidus.pl

         

poniedziałek, 12 września 2016

Dzień Badmintona

     W mijający weekend na Stadionie Narodowym odbył się Dzień Badmintona. Płyta usłana była dziesiątkami kortów. Na "placach boju" zaobserwować można było zarówno dzieciaki, jak i seniorów, a trybuny były wypełnione ich rodzinami. Gdy usiadłem na miękkim stadionowym siedzisku by ochłonąć, zauważyłem, że moją sąsiadką jest pani trzymająca w ręku aparat fotograficzny moich marzeń: Canon EOS 5D Mark III, z obiektywem 17/105. Przedstawiłem się i poprosiłem o kilka wskazówek technicznych. Dowiedziałem się też że pani Joanna, bo tak miała na imię, przybyła wraz z rodziną na Stadion, aby fotografować swojego ojca.
     Jej tata, pan Zenon Zawadzki, okazał się być moim rówieśnikiem. Obecnie emerytowany pracownik Instytutu Lotnictwa w Warszawie, połowę życia poświęcił swojej największej pasji - badmintonowi. Traktuje ją zresztą bardzo poważnie, regularnie trenując dwa razy w tygodniu. Gdy w każdy poniedziałek i środę wychodzi na dwie godziny na kort, to jakiekolwiek inne spotkania towarzyskie czy wizyty u lekarza, w tym terminie nie wchodzą w grę. Czas na korcie to dla niego świętość.
     Pani Joanna opowiedziała mi też, że najlepszym prezentem jakim można tatę obdarować, jest coś związanego ze sprzętem sportowym. Chętnie przyjmuje koszulki sportowe, nie wzgardzi najnowszym modelem super lekkiej rakietki z włókna węglowego o idealnie wyprofilowanej główce, wyczynowe buty muszą być na podłożu kauczukowym, a spodenki koniecznie "dynamówy", jak nazywaliśmy tą długość w młodości. W takim ubiorze wygląda jak profesjonalista. Ale byłem ciekaw co z grą.
     Gdy pan Zenon, wraz  ze swoim partnerem deblowym panem Andrzejem wyszli na kort, lotka zaczęła fruwać z prędkością 300 km/h. Wtedy nie ma czasu na myślenie, bo poprzez wielogodzinne treningi wyrabia się reakcje na różne, najtrudniejsze sytuacje, które mogą zaistnieć na korcie. Potwierdziła to zresztą ich gra. Nawet strata punktu była przyjmowana przez obu panów z godnością, a rozgrywka była bardzo szybka i przyjemna dla oka.
     Gdy pan Zenon wygrał pierwszy mecz, w nagrodę otrzymał buziaka od swojego czteroletniego wnuczka Filipa,  który pełnił rolę "fotoreportera". Po imprezie przekazałem Filipowi swoją akredytację, z dedykacją "dla kolegi po fachu". Wieczorem pani Joanna przysłała mi wiadomość, że jej tata z partnerem deblowym wywalczyli trzecie miejsce w kategorii wiekowej 50-60 lat, mimo, że pan Zenon jest po siedemdziesiątce. Dodatkowym powodem do dumy, było dla niego to, że impreza odbywała się na Stadionie Narodowym, a nie na jakiejś sali szkolnej i swoją grę mógł zaprezentować przed tłumami. Pogratulować.
     Aby przekonać się z jaką gracją gra pan Zenon, zapraszam do mojej galerii na Facebooku, gdzie dostępny jest fotoreportaż z Dnia Badmintona.    

                                                          www.fotofidus.pl